Na granicy
O debiutującym Wojciechu Kasperskim można by powiedzieć dokładnie to samo, co zupełnie niedawno mówiło się o Marcinie Wronie po gdyńskiej premierze jego ostatniego filmu – Demona – przyjętego zarówno przez widzów, jak i przez krytyków z mieszanymi uczuciami. Że jest zapatrzony w Smarzowskiego, że w swojej twórczości aspiruje do roli jego przyszywanego brata, że chyba życzyłby sobie, by w bieżących tekstach krytycznych i przyszłych filmoznawczych zestawiać go z mistrzem.
Niestety, w swojej podróży do jądra ciemności, tam, gdzie Smarzowski jawi się nam jako mędrzec i wnikliwy badacz ludzkiej natury, Kasperski jest troglodytą uczucia, błądzącym po omacku. Tam, gdzie Smarzowski okazuje się erudytą, bez zająknięcia wypowiadającym w języku kina zdania wielokrotnie złożone, Kasperski jest rozwrzeszczanym dzieciakiem, który nie potrafi wyartykułować własnych emocji. Gdyby więc postawić obok siebie dwóch Wojciechów, ten drugi faktycznie wyglądałby jak młodszy brat tego pierwszego. Taki braciszek, który bez przerwy naśladuje zachowanie swojego idola i nie można go za to skarcić, bo jest w tym całym imitowaniu taki uroczy i taki nieświadomy.
Jak na ironię, Na granicy Kasperskiego to opowieść o inicjacjach w dorosłość, zamknięta w paradygmacie kina tak zwanego męskiego. Mateusz (Andrzej Chyra), były pracownik straży granicznej, po bliżej nieokreślonej tragedii rodzinnej (najprawdopodobniej śmierci jego żony) zabiera swoich dwóch synów – starszego Janka i młodszego Tomka (Bartosz Bielenia i Kuba Henriksen) – do odludnej bazy w Bieszczadach, gdzie planuje dać chłopakom lekcję życia. Już sekwencja otwarcia, w której bohaterowie na ośnieżonej drodze potrącają sarnę, da nam przedsmak tego, co zrozpaczony ojciec szykuje dla swoich dzieci. Nad dogorywającym zwierzęciem Mateusz podaje pierworodnemu nóż. „Ty, bądź facetem” – mówi. Ale do bycia facetem jeszcze wrażliwemu i nieco zniewieściałemu Jankowi daleko, choć owszem, nie zdradzę chyba niczego nieoczywistego, jeżeli powiem, że Janek stanie się mężczyzną, nim na ekranie pojawią się napisy końcowe. Wkrótce do kryjówki bohaterów przybłąka się tajemniczy Konrad (Marcin Dorociński), wyziębiony i znajdujący się na skraju wyczerpania.
Nieznajomy to postać symboliczna. Archetyp złego i potwór z szafy, któremu pozostawione same sobie dzieci Mateusza będą musiały stawić czoła.
To ich sprawdzian dorosłości. Od nich zależy, czy ulegną zapewnieniom przebiegłego drapieżnika, że nic im nie grozi, że mogą go rozkuć. Należą do nich zarówno decyzje, jak i konsekwencje tych decyzji. Jednak symbolika bieszczadzkiej „dżungli”, z czyhającymi w jej mrokach niebezpieczeństwami i stojącego pośrodku pustki domu złego, do pewnego momentu zręcznie wpisująca się w paradygmat filmowej przypowieści, w końcu zaczyna drażnić swoją trywialną dosłownością, której Kasperski nie potrafi ujarzmić, stonować (piekielna symbolika płomieni).
Debiutujący reżyser nie panuje również nad rytmem i materią swojej opowieści. Jako twórca bardzo klasycznego w formie thrillera nie potrafi wywołać pożądanego napięcia, nie umie swobodnie żonglować wątkami ani zarządzać ekranową przestrzenią. Nieumiejętnie posługuje się na przykład montażem równoległym, w którym przeplata nużące sceny Mateusza (który zupełnie niespodziewanie zostaje zepchnięty na drugi plan) i budzące ciekawość widza sceny jego dzieci. Te i kilka innych sekwencji, przywodzących na myśl Kubrickowskie Lśnienie (motyw szalonego oprawcy w zamkniętej przestrzeni), u Kasperskiego cechują nieznośne dłużyzny i niezamierzony pastisz gatunku. Braki warsztatowe twórca Na granicy usiłuje przypudrować grubą warstwą szokowania. Jego ociekający testosteronem bohaterowie przeklinają w swoich dialogach na potęgę, ale daleko im do soczystego pisarstwa Smarzowskiego, Pasikowskiego czy Koterskiego, którzy wynieśli mowę ulicy do rangi filmowej poezji. Kwestiom napisanym przez Kasperskiego bliżej jednak do ubogiej, werbalnej ekspresji gimnazjalistów, nastawionej na tani efekt i ekonomię językowych środków.
Jedynym argumentem decydującym o tym, że Na granicy jednak warto polecić, jest Marcin Dorociński, dźwigający na swoich barkach ciężar filmu Kasperskiego.
Dzięki wspaniałemu talentowi aktora z Milanówka otrzymujemy jedyną w dziele debiutanta wyrazistą postać. Nie znaczy to, że aktorstwo jest tutaj ogólnie złe. Jest zwyczajnie przeźroczyste i surowe, niczym bieszczadzkie plenery filmu (notabene, również niewykorzystane na sto procent, istotne jedynie dla warstwy fabularnej). Andrzej Grabowski na przykład gra tutaj postać typową dla swojego emploi, silną energię męską, bieszczadzkiego strażnika, uwikłanego w ciemne sprawki związane z przemytem. Andrzej Chyra podobnie nie wyróżnia się swoim, poprawnym skądinąd, występem spośród galerii stworzonych przez siebie w przeszłości bohaterów. Jedynie Marcin Dorociński kreuje postać, która od razu skupia na sobie uwagę, buduje wokół siebie aurę tajemnicy, którą jako widzowie pragniemy zgłębić, dowiedzieć się czegoś więcej na temat wytatuowanego mężczyzny. Dorociński gra fizycznie. Do roli Konrada przybiera określony zestaw grymasów, gestów, tonów głosu. Przy tym jego głównym orężem jest ekspresyjny kontrast – wydaje się spokojny, by za chwilę wybuchnąć, jego mięśnie są rozluźnione, by w ciągu sekundy wykrzywiły twarz w zaskakującym grymasie. Jego gra nie jest wolna od fałszów, jednak lepszy eksperyment, poszukiwanie mało uczęszczanej drogi do postaci, wiążące się z ryzykiem zabłądzenia, niż bezpieczna, a przez to nudna gra na sprawdzone sposoby.
Mimo świetnej roli Dorocińskiego Na granicy jest debiutem, który zapewne przejdzie bokiem przez kina, nie zostawiając żadnego trwałego śladu. Być może Wojciech Kasperski, podobnie jak młodzi bohaterowie jego filmu, dostąpi niebawem rytuału przejścia, dojrzeje jako twórca, stanie się bardziej samodzielny i świadomy reżyserskiego rzemiosła. Tego mu życzę. I żeby nie bolało tak, jak bolało Janka.
korekta: Kornelia Farynowska