TWARZE NA SPRZEDAŻ. Studium obsesji
John Frankenheimer o swoich Twarzach na sprzedaż powiedział, że to chyba jedyny film, który zmienił status z całkowitej porażki na dzieło kultowe, nigdy de facto nie odnosząc sukcesu. Rzeczywiście, bezpośrednio po premierze krytycy odnieśli się do Twarzy… bardzo chłodno. Być może przyczyniły się do tego uprzedzenia względem warsztatu Rocka Hudsona, powszechnie uważanego za aktora wagi lekkiej, a może problemy z interpretacją ostatecznego przesłania. Jakkolwiek by się jednak wówczas sprawy miały, wiele się zmieniło na przestrzeni lat. Dziś film Frankenheimera to klasyk, który każdy kinoman bezwzględnie powinien zobaczyć – chociaż praktycznie na pewno seans pozostawi go przygnębionym i zmęczonym psychicznie.
Twarze na sprzedaż (Seconds) to ostatni czarno-biały film zarówno w karierze reżysera, jak i współpracującego z nim autora zdjęć, Jamesa Wonga Howe’a, weterana z niemal pięćdziesięcioletnim doświadczeniem w branży. Za swoją pracę otrzymał dziewiąta z dziesięciu w sumie nominacji do Oscara. I słusznie, ponieważ zdjęcia to jedna z głównych zalet filmu, zwłaszcza w połączeniu z opresyjną, dręczącą nerwy ścieżką dźwiękową Jerry’ego Goldsmitha. Dla Howe’a każda sekwencja jest przedłużeniem charakteru postaci, jej emocji, reakcji na sytuację, w której się znalazła. W perfekcyjny sposób angażuje widza w perspektywę bohatera, wciągając go w sam środek ataku paniki, narkotycznego transu, postępującego alkoholowego upojenia czy przesyconego pożądaniem ścisku podczas bachanaliów.
Bohatera, o którym mowa, poznajemy jako Arthura Hamiltona. Zawodowo spełniony i zamożny, Arthur jest jednak dręczony przez uczucie chronicznej pustki. Czuje się anonimową twarzą w tłumie, jeszcze jedną głową pośród morza głów na stacji kolejowej, w pociągu, na ulicy. Codzienny obowiązkowy buziak na powitanie od żony, błahe rozmowy o codziennych sprawach, związek z długim stażem, z którego uleciała już nie tylko wszelka namiętność, ale nawet prawdziwa bliskość. Córka jest daleko, widują się rzadko. Jakieś spotkania z przyjaciółmi, jakiś wypad na kort – nic prawdziwie porywającego.
Arthur jest pogrążony w kryzysie wieku średniego i nie ma pojęcia, jak wyjść z impasu. Do momentu, gdy otrzymuje niespodziewany telefon od Charliego – przyjaciela z lat studenckich, którego wszyscy mieli za zmarłego. Charlie kieruje Arthura do tajemniczej Firmy, która oferuje bogatym klientom niezwykłą usługę – możliwość zakończenia (w sposób zupełnie dosłowny) dotychczasowej egzystencji i rozpoczęcia nowego życia w młodym, sprawnym i atrakcyjnym ciele. Arthur umrze, by poddać się operacji przeobrażającej go w Tony’ego Wilsona – artystę malarza i playboya z luksusowym domem w Malibu.
Czy to nie brzmi jak spełnienie marzeń? Porzucenie starej skorupy, rozpoczęcie wszystkiego od zera, możliwość naprawienia wszystkich błędów. To więcej niż zatrzymanie czasu i zachowanie młodości na dłużej, to całkowity restart. Dla człowieka zmęczonego sobą i swoją codziennością to brzmi jak idealne wyjście, szansa od losu i wygrana na loterii.
Młodość, atrakcyjność, świeżość – to wszystko atuty, które nieuchronnie przegrywają z upływającym czasem. Wiele osób pragnie zatrzymać je za wszelką cenę, obawiając się, że w przeciwnym wypadku zostaną zepchnięci do defensywy, przejdą do drugiej kategorii, staną twarzą w twarz z przemijaniem i w konsekwencji – widmem śmierci, odejścia, zniknięcia. W odpowiedzi na te potrzeby stale rozwija się oferta chirurgii plastycznej i medycyny estetycznej. Coraz większy postęp, coraz szersze możliwości. Dla niektórych jednak to rozpaczliwe zabieganie o przedłużenie młodości przeobraża się w wyścig z czasem. Napięta do granic możliwości skóra na perfekcyjnej twarzy lalki, która traci wszelki wyraz, indywidualność, tożsamość. Ale przynajmniej zachowuje młodość, nawet jeśli tylko z pozoru.
To właśnie tożsamość jest główną treścią filmu Frankenheimera. Arthur bowiem za późno pojmuje, że jego największym problemem jest on sam. Nie życie, które wiedzie, nie żona, u boku której się budzi, nie praca, która go nuży. Błędnie zakłada, że wystarczy zmiana okoliczności, wariacja zmiennych, by rozwiązać wszystkie problemy. A przecież jego wnętrze pozostaje niezmienne. Choćby przyjął tysiąc fałszywych nazwisk, wszędzie zabierze ze sobą pustkę, rozczarowanie, wewnętrzną ciszę. Jest człowiekiem, który nigdy o niczym naprawdę nie marzył, niczego gorąco nie pragnął. Po prostu trwał, unosząc się jak bezwolne drewienko i szukając winy we wszystkich, za wyjątkiem siebie. W ludziach, którzy rzekomo mówią mu, kim ma być, jak ma postępować, co czuć. W tych, którzy odbierają mu prawo do decydowania samemu. W istocie jednak sam z tego prawa zrezygnował, zlekceważył je. Był martwy na długo przed tym, nim Firma zaaranżowała jego śmierć i pozorne odrodzenie. Kiedy wreszcie to do niego dotrze, mechanizmu, który sam wprawił w ruch, już się nie da zatrzymać.
To pełne goryczy studium obsesji i rozczarowania, wyzbyte jakichkolwiek optymistycznych akcentów, jest surowym portretem całkowitej porażki i pozostawia widza z poczuciem głębokiego smutku i dziwnego odrętwienia. Odrętwienie jednak mija i niespodziewanie pojawia się okazja, by wyciągnąć wnioski z cudzych błędów, przenosząc je na grunt własnego życia. Sęk w tym, by tej okazji nie przegapić i nie stwierdzić pewnego dnia, że z lustra w łazience spogląda na nas Arthur.