PTASZNIK Z ALCATRAZ. Niezwykła prawdziwa historia
Znaczenie wolności, jak i wielu innych idei, umyka nam w codziennym życiu. I pod tym względem z wolnością jest jak z powietrzem, którego obecności i zbawiennego działania już nie dostrzegamy. Jest jak z podłożem, po którym nieustannie depczemy, nie widząc w nim fundamentu do egzystowania. I wreszcie z wolnością jest jak z celem, do którego realizacji już nie dążymy, gdyż dawno przyjęliśmy za fakt jego osiągnięcie. Powszechna swoboda jest zbyt oczywista. Jakby tego było mało, jej nadmiar nigdy nie otwiera nam oczu na jej wagę. Powoduje to dopiero jej całkowita utrata.
Nie ma lepszej pochwały wolności niż kino więzienne. Zamknięci w czterech ścianach bohaterowie mają uczyć widza szacunku zarówno do wolności, jak i do prawa, którego łamanie może nas do jej utraty doprowadzić. Najtrwalszy ślad w naszym sumieniu zostawiają jednak ci więźniowie, który utracili prawo do swobody bezpowrotnie. Są żywą przestrogą. Słowo „nigdy” nabiera w ich przypadku przerażającego wymiaru.
Jednym z takich skazańców był Robert Stroud, znany również jako Ptasznik z Alcatraz. Na podstawie jego niezwykłej historii John Frankenheimer nakręcił w 1962 roku film fabularny. A niezwykłość tej postaci i zarazem filmu bierze się z tego, że upamiętnia jeden z nielicznych przykładów na to, że resocjalizacja może faktycznie działać. Ale zacznijmy od początku.
Stroud był dobrym i przykładnym człowiekiem. Ale jak to bywa w wypadku ludzi konfliktujących się z prawem, dobroć ta była dostrzegalna jedynie do momentu popełnienia pierwszego znaczącego błędu. A związane z nim konsekwencje pozostały ze Stroudem do końca życia. Nie godząc się na złe traktowanie zaprzyjaźnionej prostytutki, zabił człowieka, który odpowiadał za jej pobicie. 23 sierpnia 1909 roku skazano go za ten czyn na dwanaście lat za kratkami. Choć wyrok ten nie musiał być dla niego końcem nadziei, jej utrata przyszła jednak z chwilą, gdy w więzieniu zabił kolejną osobę – sprzeciwiającego mu się strażnika. Widmo zamknięcia zmieniło się w widmo śmierci – Stroud miał zostać powieszony.
Gdyby nie determinacja jego matki, która wyprosiła u prezydenta Wilsona i jego żony łagodniejszy wymiar kary, nie byłoby historii Strouda. A już na pewno nie byłaby ona tak ciekawa, gotowa do opowiedzenia. Gdy bowiem po kolejnej przegranej z samym sobą pogodził się z myślą o spędzeniu reszty życia w izolacji przed światem, a nawet w izolacji przed resztą więźniów, jedno spotkanie wszystko odmieniło. Pewnego dnia na spacerniaku napotkał… cierpiącego ptaka. Wróbla, dla ścisłości. Skrywane głęboko okruchy człowieczeństwa skłoniły go, by w swojej celi dać mu schronienie. Był to moment przełomowy. Swoisty zapalnik, który uruchomił w nim pasję, pozwalającą przetrwać trudy życia w zamknięciu. Choć brzmi to niewiarygodnie, Ptasznik z Alcatraz to opowieść o mordercy, który stał się światowej sławy ornitologiem. Tak swoją drogą i nieco na marginesie, czy możliwa jest lepsza metafora tęsknoty do wolności niż opieka więźnia nad ptakiem, który pełni w kulturze rolę jej uniwersalnego symbolu? Chyba nie.
W filmie w postać Strouda wcielił się Burt Lancaster, etatowy aktor Frankenheimera (nakręcili razem pięć filmów). Należy zwrócić uwagę na tę rolę, gdyż jest jednym z najjaśniejszych aspektów filmu. Lancaster musiał odłożyć na bok swój charakterystyczny, szarmancki uśmiech, by wiarygodnie oddać smutek tkwiącego w beznadziei więźnia. Choć główny bohater, z uwagi na popełnione czyny, należy do jednostek wybuchowych, a co za tym idzie – niebezpiecznych, zaskakuje to, w jaki sposób Lancaster poprowadził go w stronę wyciszenia i kontemplacji. W jego spojrzeniu skrywa się cały ciężar kary i moralnej odpowiedzialności, noszony na barkach z niemałym wysiłkiem. Ujmuje jego pokora przejawiana w stosunku do losu, autentyczność i szczerość potrafią wzbudzić w widzu współczucie. Najistotniejsze jednak, że Lancasterowi udało się stworzyć postać przesyconą niejednoznacznością.
I tu pojawia się problem tego filmu. Bo niby jak właściwie w zgodzie z etyką zinterpretować historię tej postaci? Z jednej strony otrzymujemy przykładny portret więźnia, który nie poddał się w walce o swoją godność, odnalazł w sobie pasję, która poprowadziła go do osiągnięcia sukcesu. Z drugiej z kolei mamy do czynienia ze zwykłym mordercą, który różni się od pozostałych skazańców jedynie ilorazem inteligencji i zaradnością. Film Frankenheimera jest zatem dobrym przykładem – nie bójmy się tego słowa – manipulacji, gdyż za pomocą wybielenia profilu głównego bohatera i nadaniu mu cech szlachetnych odwraca się uwagę widza od faktu, że postać, której kibicujemy, bezlitośnie pozbawiła życia innych. Choć prowadzi nas to w rejony relatywizmu moralnego, mam duże wątpliwości, czy w prawdziwym życiu tak łatwo potrafilibyśmy odnaleźć w sobie empatię dla poczynań mordercy – szczególnie gdybyśmy znali ból odczuwany przez rodziny jego ofiar.
Przyznaję zatem, że jestem trochę rozdarty. Całkowicie doceniam wydźwięk filmu, mający na celu przywrócenie wiary w humanitaryzm i resocjalizację. Ale to przesłanie jest zbyt idealistyczne. Według mnie prawda jest o wiele bardziej gorzka, niż widzieli ją piszący tę historię. Bo Stroud mógł być tylko jednostkowym przykładem, perłą w całym morzu nicości, w którym toną więźniowie niepotrafiący wyłamać się z błędnego koła przemocy i zbrodni. Najwyraźniej sam główny bohater dobrze zdawał sobie sprawę z realiów. W najważniejszej według mnie scenie filmu, podczas szorstkiej rozmowy z naczelnikiem więźnia w Alcatraz, bohater wyjawia rozmówcy prawdę o tym, dlaczego system penitencjarny nie działa. Skazańcy przez dziesiątki lat uczeni są życia pod określony schemat i rygor, co odziera ich zarówno z indywidualizmu, jak i z godności – cech niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania poza murami więzienia. Dlatego wypuszczeni na wolność tylko czekają na okazję, by ponownie odegrać się na wrogim społeczeństwie.
Stroud był silniejszy i chwała mu za to. Udowadnia, że resocjalizacja jest niczym innym, jak indywidualnym wyborem, pokierowanym wolą przetrwania. Ale brakuje mi w tym wszystkim jednego. Podkreślenia, że nawet jeżeli bohater dostał możliwość udowodnienia swojej wartości, był w pełni odpowiedzialny za los, jaki go spotkał. To nie daleki od ideału system więziennictwa powinien być czarnym charakterem tego filmu, ale ludzka ułomność, prowadząca do występowania przeciwko prawu. Niemniej sam fakt pobudzenia refleksji tego charakteru sprawia, że na film Frankenheimera nie da się patrzeć inaczej, jak na dzieło wysoce wartościowe.
korekta: Kornelia Farynowska