THE HAUNTING OF SHARON TATE. Najgorszy film 2019 roku
W Stanach Zjednoczonych od lat zgrabnie poczyna sobie studio Asylum, którego cała strategia marketingowa opiera się na jednym prostym myku – gdy tylko pojawia się jakiś blockbuster, oni szybciutko, jeszcze przed premierą, opierając się na zwiastunach i zapowiedziach, przy pomocy budżetu równego paczce fajek, klecą swojego filmowego potwora, który ma za zadanie po prostu zmylić widzów, czekających na wielkie kino. Bo znajdą się tacy, którzy wypożyczając Transformers wezmą przez przypadek Transmorphers, chcąc zobaczyć nowego Predatora wpadną w sidła Alien Predatora, a odpalając Avengers: Infinity War mogą skończyć oglądając Avengers Grimm: Time Wars. Filmy te nie mają żadnej wartości, fabuły, czegoś, co można nazwać aktorstwem. Mają po prostu „być” i łapać nieszczęśników na poziomie pomylonego nazewnictwa oraz podobieństwa plakatów. I ok, to najbardziej znane studio tego typu, ale w zasadzie niegroźne. Jakoś sobie przędzie na tych kłamstewkach. Co jednak, jeśli ktoś postanowi wziąć się za wariację na temat czegoś, co nigdy nie powinno się znaleźć na poziomie celuloidowego śmietnika?
A czymś takim jest The Haunting of Sharon Tate – absolutnie paskudny produkt filmopodobny bezwstydnie żerujący na tragedii, jaka wydarzyła się w 1969 roku w domu przy Cielo Drive i wykorzystujący fakt, że przy okazji premiery Pewnego razu… w Hollywood wydarzenie to znowu żyje w zbiorowej świadomości.
Zupełnie nic tu nie gra i nie ma sensu. Reżyserem tego bajzlu jest Daniel Farrands, którego najbardziej znaczącym wpisem w CV jest scenariusz do Halloween VI: Przekleństwo Michaela Myersa i realizacja dwóch naprawdę dobrych dokumentów poświęconych seriom slasherów Crystal Lake Memories: The Complete History of Friday the 13th i Never Sleep Again: The Elm Street Legacy. Ale co innego opowiedzieć o filmach z poziomu fana gatunku, a co innego przygotować swój horror. Teoria to nie praktyka, a w przypadku Farrandsa ta próba przekucia prawdziwej tragedii w straszak psychologiczny natychmiastowo zamienia się w dziwaczną farsę, gdzie twórca próbuje upchać wszelkie konwencje, które akurat wpadną mu do głowy.
Film zaczyna się od ujęcia, gdzie kamera przelatuje przez dom Polańskich po masakrze, skupiając się na kolejnych zakrwawionych ciałach i zatrzymując w końcu na twarzy martwej i skrępowanej Tate. Od tego momentu akcja przenosi się jakiś czas wcześniej, a widz śledzi historię ciężarnej kobiety i zamieszkujących u niej przyjaciół. Ale tutaj Tate nie jest po prostu aktorką, która stała się ofiarą bestialstwa grupy psychopatów. Młoda dziewczyna ma co chwilę wizje swojej śmierci (jakieś pięćset razy w ciągu projekcji) i coraz bardziej popada w paranoję – widzi rzeczy, których nie ma, antagonizuje wszystkich wokół, płacze bez końca. Krótko mówiąc Farrands robi z niej wariatkę.
Jakby tego jednak było mało, to w tle przewija się też Manson, który biega gdzieś pod oknami domu jak kieszonkowy Michael Myers i zostawia wszędzie płyty z muzyką, które jak się je puści od tyłu, to nadają demoniczny komunikat „Helter Skelter”, bo oczywiście pojawia się tutaj wspomnienie o satanizmie oraz teorie spiskowe. I tak ten bajzel sobie trwa – Tate ma coraz bardziej kuriozalne i paskudne majaki, a Farrands musi szybko pokazać kulminację tej pokracznej podbudówki, bo przecież zamotanych widzów trzeba przykuć do ekranu mordem.
Nie ma tu żadnej subtelności, horrorowe zagrywki wyglądają po prostu niesmacznie w połączeniu z obranym tematem, szczególnie, że wykorzystywane są tutaj prawdziwe ofiary. Strzępy slashera rozbijają się o marną psychologizację postaci, żenujące dialogi korespondują z nieistniejącą grą aktorską, a strona techniczna przypomina swoim wysublimowaniem przeciętny film porno, który po północy można było złapać na Polsacie w połowie lat 90. Jedynie odpowiadający za muzykę zespół Fantom kilka razy uderzy w ciekawy dźwięk.
I jest jeszcze ta biedna Hillary Duff, przebrzmiała dzisiaj niegdyś małoletnia disnejowska aktorka, która – mimo przeciwności wszystkiego – próbuje tutaj pokazać coś, co można byłoby określić aktorstwem, chociaż bez skutku. Jej wersja Tate to przerysowana ponad stan paranoiczka, która duka swoje kwestie – kujące w uszy, ciągle powracające do pytań o siłę przeznaczenia, chorobliwie zafiksowane na banałach, co szczególnie boli w finale, który oglądałem już przez palce z szacunku do zamordowanych osób.
Ten nibyfilm to prawdziwa lawina nieudolności i całkowitego postawienia wszystkiego na jedną kartę – bo może ktoś da się złapać na gorący temat. Są historie, których nie powinno się zamieniać w krwawe bzdury, a do takich na pewno należy prawdziwy brutalny mord na młodej kobiecie w zaawansowanej ciąży. A już po seansie Pewnego razu… w Hollywood produkcja Farrandsa jawi się jako pokraczna parodia tego dzieła – tam, gdzie u Tarantino pojawia się miłość do kina, w The Haunting of Sharon Tate mamy nieumiejętne składanie gatunkowych klocków, pieczołowite odtworzenie epoki zajmuje tutaj plan z podwórka u przeciętnego pana Smitha, gdzie artefakty z epoki wyglądają jak wczorajszy zakup z Wallmartu, a podejście do samej zbrodni zmienia się z ciekawej wizji w najtańszy finał thrillera przeznaczonego bezpośrednio na rynek DVD, doprawionego metafizycznymi płyciznami. Film Farrandsa to nieoglądana, obraźliwa eksploatacja, zrobiona na szybciocha, żeby tylko załapać się na szum medialny i ponownie wynurzyć tragicznie zmarłych we krwi. Ktoś tam naprawdę powinien się przed realizacją tego pomysłu puknąć mocno w łeb i po prostu zostawić Sharon Tate w spokoju. Tyle dobrego, że w tym roku już żaden gorszy film nas nie czeka. To niemożliwe.