search
REKLAMA
Recenzje

THE CROWN – sezon 6, część 1. Cień dawnej wielkości [RECENZJA]

Niestety, ale „The Crown” płynie do brzegu już jedynie jako cień tego, czym było na początku, i trudno wykrzesać z siebie większe zainteresowanie serialem.

Tomasz Raczkowski

20 listopada 2023

REKLAMA

Minęło trochę więcej niż rok, od kiedy cały świat patrzył w stronę angielskiego dworu, żegnającego panującą przez ponad sześć dekad Elżbietę II. Teraz nadszedł czas na ostatnią część serialowej opowieści o jej rządach – finałowy sezon The Crown. Od początku emisji w 2016 roku serial pełnił funkcję specyficznego okna, przez które można było zajrzeć za kulisy publicznego życia rodziny Windsorów na przestrzeni lat – początkowo tych odległych czasowo, z biegiem lat coraz bardziej współczesnych. Szósta seria wprowadzi widzów już w pamiętane przez większość czasy przełomu wieków, a więc teoretycznie tematy bardziej żywe niż rozterki lat 50. czy 70. Na razie otrzymaliśmy cztery z dziesięciu finałowych odcinków, domykające prowadzony przez poprzednie dwie serie wątek księżnej Diany.

Seria 5 The Crown kończyła się bezprecedensowym rozwodem Karola i Diany, cztery epizody serii 6. pokazują jego konsekwencje, prowadzące do tragicznego końca kochanej przez opinię publiczną księżnej. Widzimy więc ostatnie miesiące jej życia z dwóch perspektyw – jej osobistej, w której widzimy walczącą o swoje kobietę wyzwoloną z duszącego ją małżeństwa, ale bynajmniej nie wolną od brzemienia bycia członkinią rodziny królewskiej, a także z perspektywy dworu, obserwującego jej publiczne działania. Dotarcie do tego momentu historii Windsorów to dla twórców serialu obosieczny oręż – z jednej strony wydaje się, że ostatnie dni Diany to dramaturgiczny samograj, z drugiej jest to też temat mocno wyeksploatowany przez popkulturę – nawet przez samego twórcę serialu Petera Morgana w Królowej. I wydaje się, że właśnie ten bagaż ciąży ostatniemu sezonowi The Crown.

Wątek Diany jest podany z porażającą schematycznością, brakuje w nim pomysłów inscenizacyjnych i pogłębienia postaci. Otrzymujemy do bólu sztampową czytankę o kochanej, ale smutnej i cierpiącej pięknej kobiecie, która bardziej niż na researchu u źródeł zdaje się bazować na notkach z Wikipedii. Elizabeth Debicki wygląda znakomicie jako Diana, ale nie dostaje nic ciekawego do grania, koniec końców stając się po prostu ładnie wyglądającą figurą woskową. Podobny brak ciekawszego rozpisania postaci trawi całą obsadę – to nie wina rzetelnej jak zwykle Imeldy Staunton, że Morgan dostarczył jej postać niemal bez charakteru, wyglądającą jak tańsza – ciśnie się na palce pejoratywne określenie „telewizyjna” – wersja roli, którą zagrała w Królowej Helen Mirren. Paradoksalnie więc mimo że bliżej współczesności, serial o rodzinie królewskiej traci życie i staje się jedynie paradą woskowych figur, od której to konwencji początkowo starał się dystansować.

W odważnej koncepcji serial Netflixa wymieniał co dwa sezony główną obsadę, umożliwiając sobie wiarygodne portretowanie różnych etapów życia Elżbiety i jej bliskich. Przełożyło się to też na wyraźne różnice w poszczególnych seriach, wyznaczane przez zmianę aktorek kreujących zmieniającą się z biegiem lat królową. Seria 5. wprowadziła trzeci i ostatni duet głównych aktorów – Imeldę Staunton i Jonathana Pryce’a. Nie jest to ich winą, ale seria ta przyniosła też wyraźne obniżenie jakościowe serialu. Sezon 5., zorganizowany bardziej wokół Karola i Diany stracił dramaturgiczny nerw, gubiąc niegdysiejszą świeżość wizyty za kulisami dworskiej polityki. Cztery pokazane na razie epizody finałowej serii kontynuują ten trend, ciągnąc The Crown w dół, niemal ku telenowelowej miałkości.

Swoją rolę odgrywa tu kolejna zmiana obsadowa. O ile do aktorów kreujących główne role nie można mieć większych pretensji, w niektórych przypadkach brakuje większej spójności pomiędzy poszczególnymi seriami. Mam na myśli przede wszystkim Dominica Westa, źle obsadzonego jako księcia Karola, który zupełnie nie koresponduje z tym, co w seriach 3–4 robił Josh O’Connor. Nieszczególnie widać też łączność między kolejnymi inkarnacjami Elżbiety i Filipa, choć tu sytuację ratują akurat dobrze dobrani i profesjonalnie stający na wysokości zadania aktorzy. Wrażenie ciągłych restartów i charakterologicznego chaosu kładzie się cieniem na ostatnich sezonach The Crown, które nie mają już wcześniejszej jakości filmowej.

Smuci, jak bardzo w stronę grzecznej laurki wystawianej rodzinie królewskiej skręciło w finałowych dwóch sezonach The Crown. Zapewne wpływ na to miały ciaśniej otaczające twórców macki Pałacu Buckingham, pilnującego mocniej wizerunku współczesnych osób i zdarzeń, niż czynił to w przypadku dawniejszych spraw, ale śledząc wypowiedzi Petera Morgana, mówiącego, że serial jest formą listu miłosnego do zmarłej rok temu królowej, trudno oprzeć się wrażeniu, że sami autorzy narzucają sobie różowe okulary. Oczywiście The Crown nigdy nie było pozycją wywrotową ani antymonarchistyczną, od początku przedstawiciele dworu trzymali rękę na pulsie. Jednak kluczowym założeniem fabularyzowanej opowieści o Windsorach było ich uczłowieczenie – pokazanie, jak ludzie z krwi i kości zmagają się z wtłaczaniem ich w sztywne figury funkcji tytułowej korony. Ten psychologiczny nerw napędzał pierwsze cztery serie, jednak wyparował po drugiej zmianie obsady. Sezon 5. nagle przestał problematyzować, skupiając się na lukrowaniu portretów poszczególnych postaci, przetykanego banalnymi uwagami o spotykających ich trudnościach.

Sezon 6. nie przynosi w tym zakresie zmiany, jeśli już, to słodząc jeszcze bardziej. Elżbieta nie ma już nic wspólnego z człowieczeństwem, przeistaczając się w dobrotliwą figurę szlachetnej babci, którą znamy z telewizji. Teoretycznie dałoby się to obronić jako pokazanie progresji wchodzenia w rolę królowej, która całkowicie pożera kobietę – tyle że taki kierunek nie znajduje żadnego poparcia w scenariuszu na przestrzeni sezonów, a Elżbieta w sezonie 6. jest w zasadzie statystką, niemającą większego pogłębienia. Raczej chodzi więc o brak pomysłu na przełamanie dominującej wizji niż jakiś świadomy zabieg dramaturgii. Podobnie inne postacie, przede wszystkim Karol, tracą swoje niuansowanie, stając się wyidealizowanym nowoczesnym monarchą, wręcz ostatnim sprawiedliwym w dworskich procedurach, raczej niewiele mającym wspólnego z prawdziwym księciem Walii. Wiadomo było, że w całościowym kontekście produkcji nie uświadczymy przesadnie krytycznego spojrzenia na monarchów, ale można tęsknić za przynajmniej próbami mniej wyidealizowanego spojrzenia, które cechowały wcześniejsze etapy serialu. Nie pomaga fakt, że Morgan i spółka nie mają żadnego sensownego pomysłu na pokazanie mielonego już wielokrotnie przez popkulturę wątku ostatnich miesięcy życia Diany, łącząc niezbyt zgrabnie drugiej świeżości melodramat skoncentrowany na księżnej z pozbawionym jakiejkolwiek wyrazistości portretem otoczenia królowej.

Wcześniej The Crown było w stanie pokazać w ciekawy sposób portret czasów, w których rozgrywa się akcja, opierając narrację na specyficznym napięciu między konserwatywnym rdzeniem monarchii a dynamicznie zmieniającymi się czasami. Tego aspektu dramatycznie brakuje w ostatniej serii – mamy tylko mechanicznie odtwarzane motywy paparazzi i telewizji, pozbawione zaczepienia w postaciach spoza elity. Niemal znika kluczowa w seriach 1–4 postać premiera, nie mamy też przejrzystości lokacyjnej i momentów, w których bohaterowie zrzucają maski i naprawdę coś przeżywają (chyba że liczyć deklaratywne recytacje opisujące uczucia). Wobec braku interesującej historii niewiele znaczą ładne kadry i wizualnie wierne imitacje prawdziwych scen. W serii 6. brakuje nawet bardziej wyrazistych dialogów czy one linerów, którymi kiedyś potrafiły zabłysnąć postacie Filipa, Anny czy Małgorzaty. Niestety, ale The Crown płynie do brzegu już jedynie jako cień tego, czym było na początku, i trudno wykrzesać z siebie większe zainteresowanie serialem. Można się wręcz cieszyć, że Peter Morgan i spółka wkrótce przestaną nas męczyć problemami zamkniętych w złotej klatce arystokratów.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, praktyk kultury filmowej. Entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA