search
REKLAMA
Archiwum

ŚWIĘCI Z BOSTONU II – DZIEŃ WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH. Czekali, aż się doczekali…

Tekst gościnny

8 lutego 2018

REKLAMA

Autorem recenzji jest Jakub Tabaczewski.

Na początku jako ciekawostkę powiem, że na drugą część Świętych z Bostonu przyszło ich fanom (w tym mnie) czekać okrągłe 10 lat. W dzisiejszych czasach jest to odstęp wręcz gigantyczny, a z marketingowego punktu widzenia tak długi czas między pierwowzorem a drugą częścią niesie ze sobą duże ryzyko. Istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, że widzowie zdążą zapomnieć, że taki film w ogóle istniał (tak, tak, pamięć współczesnego widza jest krótsza, niż się wam zdaje). Na szczęście postacie Świętych z Bostonu zdołały jakimś cudem oprzeć się procesowi przemijania i już pierwsze informacje na temat sequela wywołały duże poruszenie w sieci. Okazało się, że wszyscy bardzo dobrze pamiętają perypetie Connera i Murphy’ego MacManusów.

Muszę przyznać, że z rezerwą podszedłem do informacji o planach nakręcenia sequela Świętych…. Było tak zapewne dlatego, że nie widziałem jakiejkolwiek potrzeby kręcenia części drugiej. Pierwszy film był dziełem oryginalnym, charakterystycznym i kompletnym. Uważałem zatem, że jakakolwiek próba jego kontynuacji zakończy się artystycznym fiaskiem. Moje obawy nieco zmalały, kiedy dowiedziałem się, że zachowana zostanie większość oryginalnej obsady, jak również to, że tworzeniem kontynuacji zajmie się ten sam reżyser. Miesiące mijały, a moja niepewność przeplatała się coraz bardziej z ciekawością. W końcu nadszedł dzień rozstrzygnięcia. Zasiadłem do oglądania.

Zmiany, zmiany, zmiany…

Już od pierwszych minut odnosimy wrażenie, że coś się zmieniło. Czołówka utrzymana jest w zupełnie innym klimacie niż ta w pierwowzorze (najbardziej zabrakło mi w niej kultowego motywu muzycznego “The Blood of Cu Chulainn”, który na całe szczęście powraca w dalszej części filmu). Jak już wspomniałem, w tym filmie pojawia się praktycznie cała obsada z “jedynki”, co stanowi chyba najsilniejszy pomost pomiędzy obiema produkcjami. Niestety, hollywoodzcy czarodzieje nie potrafili zatuszować upływu czasu, który widać na twarzach aktorów (w końcu minęło aż dziesięć lat). To, że naturę trudno oszukać, najbardziej widać u Seana Patricka Flanery’ego, który zmienił się (postarzał?) wręcz nie do poznania. Przyznam, że podczas filmu, patrząc na niego, nie mogłem uwierzyć, że jest to ten sam łamacz kobiecych serc, którego zapamiętałem z pierwszych “boondocków”.

Z przykrością muszę przyznać, że warstwa fabularna filmu nie powala na kolana. Pomimo faktu, że zarówno scenariusz, jak i reżyseria leżały w rękach tej samej osoby, co w części pierwszej, czyli Troya Duffiego, to nie da się nie dostrzec ewidentnych różnic w jakości warstwy fabularnej obydwu filmów. Scenariusz pierwszych Świętych był przemyślany i dopracowany. Kolejne wydarzenia wynikały niemalże naturalnie z poprzednich. Tym razem wszystko dzieje się szybciej, a spójność wydarzeń pozostawia dużo do życzenia. Po obejrzeniu filmu odniosłem wrażenie, że reżyser dostał któregoś dnia atrakcyjną propozycję nakręcenia sequela i dopiero po tym, jak się zgodził na jego realizację, zaczął się zastanawiać, o czym ten film ma w ogóle być.

Na szczęście kontynuacja zachowała charakterystyczny dla pierwszych Boondocków humor. Zarówno sytuacyjne, jak i słowne gagi trzymają poziom i ośmielę się stwierdzić, że jest ich nawet więcej niż w pierwowzorze. Ponieważ Boondock Saints był mimo swojej brutalności filmem zrealizowanym w konwencji komicznej, uważam ten fakt za duży atut kontynuacji.

Niezmiennie dobra jest również warstwa dźwiękowa. W filmie usłyszymy praktycznie wszystkie motywy muzyczne znane z pierwszej części. Wspomniany wcześniej utwór “The Blood of Cu Chulainn” pojawia się tym razem w bardzo szczególnym momencie. Nawiasem mówiąc jest to jeden z najlepszych fragmentów filmu. Ponadto usłyszymy kilka nowości, jak choćby znany już z trailera utwór “The Saints Are Comming”.

Czegoś mi tu brakuje…

Jak już wspomniałem, spotykamy wiele znajomych twarzy. W rolę mentora Il Duce’a wcielił się ponownie Billy Connolly. Zobaczymy także sympatycznego starszego barmana, jak również trzech zabawnych detektywów (których role zostały tym razem znacznie rozbudowane). Oczywiste było, że w miejsce postaci poległych w “jedynce” będą musiały pojawić się nowe. W roli agenta FBI granego przez absolutnie genialnego Willema Dafoe pojawiła się kobieta. Niestety, pomimo usilnych starań Julie Benz, jej postać nie dorasta do pięt swojemu pierwowzorowi (choć tego akurat należało się spodziewać). W miejscu szalonego pomagiera “Świętych” pojawia się meksykanin Romeo. Szkoda, że grany przez niego świrus również jest tylko mglistą kopią swojego poprzednika, czyli poległego “Funny Mana” Rocco. Ponieważ w poprzedniej części Conner i Murphy wykończyli wszystkich bandziorów, w sequelu musieli pojawić się nowi. Tutaj kolejny zawód. Syn niesławnego Papa Yakavetty w niczym nie przypomina swojego charyzmatycznego ojca (może był adoptowany?). Pozostali mafiozi również są nieco “bezpłciowi”, przez co ich rola sprowadza się w zasadzie do bycia mięsem armatnim dla Świętych.

To, czego brakuje w nowych Świętych… najbardziej, to kultowych i zapadających w pamięć scen. Przypuszczam, że każdy, kto oglądał pierwszy film, z łatwością może odtworzyć sobie momenty, kiedy to chłopaki, zaczepieni na linie, obracając się wykańczali całą grupę bandziorów, lub sławetną, niesamowicie nastrojową, końcową akcję na sali sądowej, czy chociażby “taniec” na miejscu zbrodni, który Willem Dafoe wykonywał w rytm muzyki klasycznej. Tutaj takich scen ewidentnie brakuje. Większość scen, którymi montażyści karmią nasze oczy, to średnio udane kalki tego, co już widzieliśmy dziesięć lat temu. Pomimo tego, że zachował się specyficzny sposób montażu (wzbogacony o kilka nowych smaczków), widz otrzymuje wciąż te same patenty, tyle że podane w gorszej formie. Założę się, że podczas seansu każda osoba, która oglądała pierwowzór, będzie sobie pod nosem szeptać: “Było, było, to też było…”.

Co zatem?

Z powyższego tekstu nietrudno się domyślić, że Boondock Saints: All Saints Day jest filmem bardzo wtórnym. Powielane motywy, rozwiązania i poważnie spłaszczone sylwetki bohaterów drugoplanowych sprawiają, że film staje się nieco płaski w odbiorze. Nie twierdzę oczywiście, że pierwowzór był jakimś niesamowicie “głębokim” dziełem. Miał jednak klimat i spójność, których ewidentnie zabrakło w kontynuacji. Myślę, że wszelkie moje pozytywne wrażenia związane z sequelem były spowodowane sentymentem do postaci wykreowanych w pierwowzorze. Dzień Wszystkich Świętych sprawdzi się zapewne jako “popcornowa” rozrywka, jednak nie będzie niczym więcej. Zgodnie z hollywoodzką tradycją dostajemy więcej broni, więcej akcji, więcej tatuaży… tylko co z tego, jeśli duszy jest jakby mniej?

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA