The Raid 2: Berandal
Tekst ukazał się wcześniej na blogu KINOFILIA
„Raid” był małym objawieniem roku 2012. Nakręcony przez Walijczyka w Indonezji za garść ziemniaków (1.1 miliona dolarów nie wystarczyłoby Jamesowi Cameronowi nawet na zakup statywu do kamery) przypuścił ostry szturm na sale kinowe i wbił w fotele kinowe nielicznych szczęściarzy, którzy podarowali mu szansę. Gareth Evans postawił na konkrety: zebrał na planie utalentowanych skośnookich rębajłów ćwiczących się w wymachiwaniu kończynami odkąd pierwszy raz w życiu stanęli o własnych siłach na nogi, ładnie ich sfotografował, dorzucił wpadającą w ucho elektroniczną muzę i pretekstową fabułkę, a całość doprawił eksplozją pękających kości, nosów i kilkoma galonami krwi. Film trochę niedomagał od strony emocjonalnej, ale jako wysokooktanowe kino akcji sprawdzał się pierwszorzędnie. „Raid” nie zarobił zawrotnej sumy pieniędzy, ale zrobił wokół siebie dość szumu, żeby na realizację sequela reżyser zdołał zebrać czterokrotnie wyższy budżet.
Scenariusz powstał jeszcze przed nakręceniem pierwszej części i to na jego podstawie Evans zamierzał pierwotnie zrobić swój debiutancki film. Brak wymaganych środków finansowych zmusił go do odłożenia pomysłu na później i realizację skromniejszego pomysłu. Historię musiał więc lekko teraz zmodyfikować, żeby mogła stanowić kontynuację „Raida” i jakkolwiek całkiem zgrabnie to zrobił, to jednak zauważalne jest, że nie została napisana z myślą o bohaterze pierwszej części. Rama jest już tym razem jednym z wielu bohaterów i reżyserowi zdarza się o nim na dłużej zapominać poświęcając sporo ekranowego czasu innym postaciom. Fabuła nie jest już tak szczątkowa jak poprzednio, tak jak pierwsza część działała na zasadzie podłożenia w pierwszych minutach ognia pod skład z amunicją i obserwowanie co z tego wyniknie, tak w dwójce puszcza się z wysokiego stoku małą kulę śnieżną, która powoli się stacza w dół nabierając stopniowo masy i prędkości, żeby u podnóża góry zmiatać już z powierzchni wszystko co stanie jej na drodze.
Różnica zauważalna jest już w pierwszym akcie filmu stanowiącym niby bezpośrednią kontynuację finału „Raid”, ale przeplatającym ze sobą wiele wątków, skaczącym swobodnie po osi czasu oraz wprowadzającym na scenę wiele nazwisk i twarzy (osoby mające problemy z rozpoznawaniem skośnookich aktorów mogą się w tym pogubić). Fanów pierwszego filmu mogłoby to zaniepokoić, reżyser szybko jednak wprowadza pierwsze w filmie mordobicie – energetyczną sekwencję starcia w ciasnej kabinie toaletowej, na którą napiera tłum bandziorów. Powiem krótko – jest dobrze.
W minimalizmie fabularnym tkwiła wprawdzie siła pierwszej części ale cieszy, że tym razem postawiono na bardziej złożoną historię. Szkoda tylko, że utkaną z tak wielu schematów fabularnych. Evans azjatyckie kino akcji ma w małym palcu, to widać. Przejawia się to niestety przede wszystkim w płynnym przechodzeniu pomiędzy kolejnymi wyświechtanymi motywami: motywem zemsty, zdobywaniem zaufania ważnej osoby w więzieniu, dylematami policyjnego tajniaka, niedowartościowanym synem mafijnego bossa, zdradą, mataczeniem i „nieoczekiwanymi” sprzymierzeńcami. Evans niczym Tarantino sięga po nieobce miłośnikom gatunku chwyty fabularne, ale nie jest w stanie wydestylować z nich nowej jakości, skupia się więc na zapewnieniu wysokiej jakości widowiska, czyli solidnym – perfekcyjnym realizatorsko – odtwórstwie.
Od strony technicznej jest to mokry sen każdego fana kina kopanego. Cudnie sfotografowane, niegardzące długimi ujęciami i niebanalnymi ustawieniami kadru, montowane z głową i wyreżyserowane z żelazną konsekwencją. Sceny akcji są tym razem jeszcze lepsze, powtarzają to, co już znamy z pierwszej części: dosadny, krwawy, imponujący od strony wizualnej popis możliwości ludzkiej woli i ciała, ale tym razem zostają podniesione do potęgi w pełnych rozmachu sekwencjach grupowych mordobić. Zasysanie powietrza przy obserwowaniu co bardziej brutalnych ciosów i osuwanie się na skraj fotela są więc czynnościami nieobcymi odbiorcy. Najfajniejsze oczywiście pozostają i tak klasyczne pojedynki jeden na jeden, ewentualnie jeden na dwóch (a czasem trzech, czterech, dziewięciu…). Evans wprowadził do filmu wielu charakternych wojowników, z których każdy z osobna potrafi magnetyzować uwagę widza, więc gdy pojawiają się razem na ekranie dochodzi do małej implozji wszechświata. Odrobinę jednak przedobrzono, bo w przypadku dwóch postaci niebezpiecznie otarto się o niezamierzenie parodystyczne efekciarstwo (dość powiedzieć, że na liście płac widnieją jako Hammer Girl i Baseball Bat Man), ale sceny z ich udziałem są tak fajne, że ciężko na to kręcić nosem.
Wspomniałem wcześniej o efekcie kuli śniegowej. Reżyser przez cały film dba o to, żeby widz za długo nie pozostawał bez widoku łamanych kończyn, ale tym razem podarował sobie więcej czasu na dialogi (o co nietrudno gdy film trwa 150 minut) i próby zgłębienia psychiki bohaterów. Nie popada jednak w zbytnią opisowość, przez ekran przewija się cała galeria postaci o intrygujących cechach charakterystycznych (głuchoniema dziewczyna z poharataną gałką oczną, kaleki mafioso hinduskiego pochodzenia, doświadczony zabójca na zlecenie z niejasną sytuacją rodzinną), których genezy jednak nie poznajemy. Cierpliwość miłośników wyczerpującego tempa poprzedniej części zostaje nagrodzona w ostatnich kilkudziesięciu minutach filmu. Reżyser zaczyna od mocnego tąpnięcia w postaci serii skoordynowanych krwawych zamachów, a później jest już tylko coraz lepiej: pościg samochodowy połączony ze strzelaniną i bójką we wnętrzu jednego z aut oraz klasyczna akcja – sam przeciwko wszystkim w budynku, poprzedzająca finałowy pojedynek na pięści z największym twardzielem oraz… a, może nie będę zdradzać wszystkiego. Dzieje się, oj dzieje…
„The Raid 2: Berandal” jest najlepszym, co miłośnicy kina akcji otrzymają w tym roku. Fabuła trochę niedomaga, bo utkana jest z klisz, ale reżyser przędzie ją z gracją, stylowo, nie jest w stanie opowiedzieć widzowi niczego nowego, więc zamiast tego stawia na wysoką jakość samego procesu opowiadania. Ale to naprawdę nieważne, wszakże ten film nie powstał dla miłośników pobudzającego intelektualnie refleksyjnego kina zemsty czy też poruszających opowieści o dylematach moralnych policjanta pracującego pod przykrywką. To jedynie przyprawa do dania głównego: mięsistych sekwencji mordobicia. Spragnieni tychże będą się po filmie głupawo uśmiechać przez resztę dnia. W swoim gatunku – ekstraklasa.