OCZY JULII. Kto się boi hiszpańskich horrorów?
Oczy Julii Guillema Moralesa. Kolejny hiszpański horror to dobra okazja, żeby przyjrzeć się bliżej fenomenowi strasznych filmów z Półwyspu Iberyjskiego. I spróbować odpowiedzieć na pytanie – czy hiszpańskie horrory ciągle straszą?
Snobizm na hiszpańskie kino grozy rozpoczął się wraz z premierą Innych w 2001 roku. Uczciwie trzeba napisać, że zachwyty nad filmem Alejandro Amenábara były w pełni uzasadnione. Historia Grace (Nicole Kidman) i jej nadwrażliwych na światło dzieci posiadała wszystkie atuty dobrego filmu grozy: niepokoiła, wciągała, wreszcie zaskakiwała. Jednak to dopiero Guillermo del Toro Labiryntem Fauna (2006) szturmem zdobył światową krytykę i wprowadził hiszpański horror na filmowe salony. Okazało się, że przed demonami kraju Goi nie można uciec nawet w krainę wyobraźni, a odpowiednia “atmosfera” może być bardziej przerażająca niż jakiekolwiek narzędzia do przerzynania. W rezultacie przez kolejne pięć lat konsumpcję popcornu utrudniały nam nie rozerwane korpusy i hektolitry sztucznej krwi, ale różnego rodzaju opuszczone domostwa, biedne sierotki, demony przeszłości i bohaterowie w różnym stadium obłędu. Na fali entuzjazmu popularność zdobyły filmy hiszpańskiego Dario Argento, czyli Jaume Balagueró: Ciemność (2002), Delikatna (2005), Apartament (2006) i wreszcie [Rec] (2007), uznany przez fanów gatunku za najstraszniejszy horror wszech czasów. Nadmienić trzeba, że historia zombie atakujących ludzi przyczyniła się do wielkiego comebacku nieumarłych do kina i literatury i stała się swoistym opus magnum Balagueró, przy którym jego poprzednie dokonania wypadają nad wyraz blado. Jednocześnie zgodnie z zasadą – wzrost popytu pociąga za sobą wzrost podaży, horrorami debiutowali kolejni hiszpańscy twórcy: Gabe Ibánez, Elio Quiroga, Juan Antonio Bayona czy Guillem Morales. Filmy dwóch ostatnich promował swoim nazwiskiem sam Guillermo del Toro. Kolejne iberyjskie dreszczowce: Sierociniec (2007) Nodo – Wezwanie (2009), [Rec] 2 (2009), Wyspa zaginionych (2010) czy wreszcie Oczy Julii (2011) nie tylko pojawiają się w kinach z budzącą grozę regularnością, ale też wytrwale straszą. Niestety, głównie wtórnością.
Ciemność widzę.
Złotą zasadą każdego horroru jest przeświadczenie, że kiedy zapada ciemność, budzą się demony. Ponieważ jednocześnie jest to pomysł dosyć wyświechtany, scenarzysta i reżyser Oczu Julii, Guillem Morales, w celu spotęgowania zagrożenia postanowił pójść o krok dalej. Tytułowa bohaterka stopniowo traci wzrok – do lęku przed pogrążeniem się w ciemności dochodzi jeszcze strach związany z utratą niezależności w związku z postępującym kalectwem. Pomysł całkiem dobry, zwłaszcza że lęk przed utratą wzroku jest w naszym społeczeństwie krótkowidzów i astygmatyków dość powszechny. Niestety na dobrym pomyśle się skończyło, a im dalej w las, tym więcej drzew i coraz mniej wiadomo, o co właściwie chodzi.
Dla jasności: Julia (Belén Rueda) usiłuje wyjaśnić samobójstwo niewidomej siostry bliźniaczki. Jednocześnie sama zmaga się ze stopniową utratą wzroku, w związku z czym decyduje się na przeszczep oczu. W międzyczasie w niewyjaśnionych okolicznościach znika jej mąż. Ociemniała bohaterka trafia pod opiekę pielęgniarza Ivana (Pablo Derqui), który ukrywa przed nią różne ciemne sprawki. Kobieta nabiera przekonania, że komuś zależy na tym, żeby nigdy nie odzyskała wzroku. Komu? Możliwości jest wiele, bo Morales zafundował widzom prawdziwą paradę atrakcji, jakby obawiał się, że sama ślepota nie jest jednak wystarczająco przerażająca. Oprócz niewidocznego pielęgniarza jest więc jeszcze perwersyjny sąsiad, ponura sąsiadka, despotyczna matka, neurotyczna nastolatka oraz chora wyobraźnia samej bohaterki. Cała ta menażeria egzystuje kosztem logiki i spójności, przez co w Oczach Julii wiele rzeczy można wytłumaczyć wyłącznie przy użyciu sił nadprzyrodzonych, co samo w sobie nie jest jeszcze takie złe, bo przecież w horrorach nie chodzi o logikę.
Nagromadzenie absurdów przekracza jednak w filmie Moralesa magiczną czerwoną linię i zamienia horror w kiczowate scary movie. Po osławionej hiszpańskiej umowności nie pozostaje najmniejszy ślad: Ivan biega z trzydziestocentymetrowym nożem, światło gaśnie i zapala się w najbardziej oczekiwanych momentach, a muzyka Fernando Velázqueza, niczym śmiech z taśmy w sitcomach, nachalnie sugeruje, kiedy należy się bać. Absolutnym majstersztykiem są słowa złowieszczego bohatera do ociemniałej Julii: “muszę ci coś pokazać”. Widownia pokładała się ze śmiechu. Miał być melodramatyczny horror, a wyszedł sentymentalny kicz.
Nie da się ukryć, że reżyser miał kilka dobrych pomysłów: najciekawszy to chyba pokazanie świata z perspektywy tracącej wzrok kobiety: najpierw zamazane jest tło, później niewyraźny staje się drugi plan, kontury twarzy tracą ostrość, wreszcie widać tylko czarny ekran. Niestety wierność tej konwencji okazała się na dłuższą metę niemożliwa, dlatego bohaterka wzrok raz to traci, to odzyskuje. Utraconego gdzieś w połowie filmu poczucia sensu odzyskać się jednak nie da.
Tekst z archiwum film.org.pl.