NASZE MAGICZNE ENCANTO. Cuda przestały się dziać

Nastoletnia Mirabel może czuć się odrobinę osamotniona i odrobinę inna od członków swojej rodziny. Miłość miłością, ale coś jest na rzeczy. Jej matka potrafi błyskawicznie wyleczyć nawet najokrutniejsze złamanie. Jedna siostra, Luiza, obdarzona jest siłą, której nie powstydziłby się Herkules. Druga panuje nad wszelaką roślinnością z wprawą Poison Ivy. Temperamentna kuzynka kontroluje pogodowe warunki, a kilkuletni kuzyn właśnie posiadł dar rozumienia mowy zwierząt. Dom rodziny Madrigal to przybytek cudów, czarów i magicznych przedmiotów. Jedynie Mirabel nie zyskała żadnej niesamowitej umiejętności. To właśnie główna bohaterka – niepotrafiąca latać, widzieć przez ściany czy biegać z prędkością światła – odstaje od ponadprzeciętnej normy. Nie zaprząta jej to całymi dniami głowy, ale od czasu do czasu zastanawia.
Prędko jednak w powietrzu zaczyna unosić się niepokój, moce Madrigalów tracą na sile, a Abuelę, seniorkę rodu, i Mirabel nawiedzają wizje upadku całego domostwa i zbliżających się mrocznych, niemagicznych czasów. Swoją najnowszą animację Disney lepi ze znanych motywów – odrębność jednostki, międzypokoleniowe nieporozumienia, odkrywanie rodzinnej tajemnicy – ale niewątpliwie w Naszym magicznym Encanto poszukuje czegoś nowego.
W pierwszej kolejności twórcy w odmienny sposób traktują podróż. Nie wyruszamy z Mirabel w wyprawę za horyzont, w stronę zachodzącego słońca, ale cały czas pozostajemy wewnątrz jednego budynku i wkraczamy w psychologiczne rozterki wiodących postaci. Dom Madrigalów, pełen sekretnych pokoi, zakamarków, tajemnych przejść i ukrytych korytarzy, staje się kolejnym, pełnoprawnym bohaterem. Nasze magiczne Encanto opowiada o podążaniu za nieznanym, ale na znanym terytorium. Ciągle wracamy do tych samych pomieszczeń, podobnych problemów i tych samych bohaterów, przebywających pod jednym dachem. Film Jareda Busha i Byrona Howarda, przy swoim gigantycznym budżecie i technicznym rozmachu, nabiera osobnego dramaturgicznego tonu i niespodziewanej kameralności. Tak, to kino ciasne i gęste. Skupione jednocześnie na emocjach większego kalibru (odrzucenie, lęk) i rodzinnych relacjach w skali mikro. To jedna z niewielu Disneyowskich animacji, która nie potrzebowałaby wielu modyfikacji, by w bardzo zbliżonej formie odnaleźć się również na teatralnej scenie.
Twórcy Encanto oczywiście romansują z filmowi gatunkami. Robią to jednak z premedytacją na opak, wyciągając na wierzch interesujące paradoksy. Animacja Disneya subtelnie puszcza oko do kina superbohaterskiego (familijni Iniemamocni Pixara są dobrym punktem odniesienia), ale tym razem to normalność jest czymś super, czymś nadzwyczajnym. W Encanto znajdziemy również tropy kina grozy i opowieści o nawiedzonym domu, ale w przeciwieństwie do gatunkowej konwencji sygnałem alarmowym dla jego mieszkańców nie jest sytuacja, gdy budynek nabiera paranormalnych zdolności, ale właśnie gdy je traci. Samoistnie otwierające się drzwi do szafy w sypialni czy ruchome drewniane schody to dla bohaterów standard. Dopiero gdy to zanika, zaczynają czuć się nieswojo.
Nasze magiczne Encanto to wyczerpująco napisana opowieść o losach jednej rodziny, skupiona na kilku pomału zmieniających się charakterach, konfrontująca ze sobą różne osobowości i życiowe postawy (od wycofania i nieśmiałości po determinację). To również kolejna animacja Disneya, która bardzo twórczo podchodzi do postaci antagonisty/czarnego charakteru. On jest, a zarazem go nie ma. Pojawiająca się destrukcyjna siła wypływa z bardzo nieoczywistego miejsca. W ostatnich latach w Vaianie tryumfalnie ratowaliśmy życiodajną energię całej planety, w Rai i ostatnim smoku balansowaliśmy na granicy wojny między kilkoma zwaśnionymi krainami. Nasze magiczne Encanto natomiast kalibruje rodzinne relacje. Rozstrzyga pewne nieporozumienie między babcią i wnuczką. Z jednej strony to drobnostka, z drugiej to autentycznie cały świat.