KOD NIEŚMIERTELNOŚCI. Inteligentne science fiction w przebraniu filmu akcji

Nie wie skąd się tam wziął, nie rozpoznaje siebie w lustrze, a dziewczyna siedząca naprzeciwko traktuje go jak swojego przyjaciela Seana. Zanim uda się cokolwiek wyjaśnić pociąg wybucha. Dla wszystkich, którzy nie widzieli trailerów ani reklam pierwsza sekwencja będzie naprawdę piorunująca.
Późnej napięcie rośnie: kapitan budzi się w tajnym laboratorium amerykańskiej armii już jako on sam. Dowiaduje się, że w ramach programu Pasjans wcieli się w jednego z pasażerów feralnego pociągu, po to żeby odnaleźć zamachowca. O samym programie dowódcy nie mówią mu zbyt wiele: kod nieśmiertelności umożliwia odtworzenie czasu, a konkretnie ostatnich ośmiu minut życia martwych już podróżnych. Wyprawy kapitana mają więc charakter czysto prewencyjny – ujęcie terrorysty pozwoli zapobiec dalszym atakom. Zakres kompetencji Stevensa jasno definiuje jeden z przełożonych: jest pan pionkiem – wysyłamy pana w kółko, a pan działa. I znowu Stevens budzi się w wiadomym pociągu naprzeciwko Christiny (Michelle Monaghan). Znowu na osiem minut. W czasie poszukiwań terrorysty jednocześnie usiłuje na własną rękę dowiedzieć się o co właściwie chodzi.
W filmie Kod nieśmiertelności Duncan Jones znalazł złoty środek między ambitnym, ale rzadko oglądanym kinem artystycznym, a popularnym, uwielbianym przez widzów, kinem akcji. Jego debiutancki Moon był filmem świetnym, docenionym na festiwalach filmowych, ale pozostał jednak dziełem niszowym, słabo znanym szerokiej publiczność (dość wspomnieć, że musiało upłynąć niemal dwa lata, zanim Moon znalazł swojego dystrybutora w Polsce). Dystrybutorów ani widzów nie zachęcała ani powolna akcja, ani oszczędność środków wyrazów (bohaterowie to jeden aktor i jedna maszyna), ani niepokojąca etykieta „filmu artystycznego”. W filmie Kod nieśmiertelności Anglik zdecydował się obrać inną taktykę i swój film nakręcić film według złotej zasady Alfreda Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a później napięcie musi rosnąć. I rośnie. O zainteresowanie publiczności zadbali też znani hollywoodzcy aktorzy: Jake Gyllenhaal, Vera Forminga i Michelle Monaghan w obsadzie. Na efekty nie trzeba było długo czekać: polskim dystrybutorem filmu został Monolith, a obraz, niecały miesiąc po światowej premierze, można obejrzeć w każdym multipleksie. I bardzo dobrze, bo jest co oglądać. A wszystko to udało się osiągnąć bez nieszczęsnych efektów specjalnych powklejanych gdzie tylko można i bez przysłowiowego już szczelania na ekranie. Chwalebny umiar zastosowali i operatorzy, i montażyści, i spece od efektów specjalnych. Tylko scenarzysta Ben Ripley trochę zaszalał. Ale niech już mu będzie. I tak Jaco van Dormael mógłby u niego brać korepetycje z pisania ze zrozumieniem.
Przy tych wszystkich „kompromisach” reżyser pozostał wierny tradycjom science fiction: wszystko kręci się wokół nauki, nowoczesnej technologii i dyskusji o definicji człowieczeństwa w tym zaawansowanym technologicznie świecie. W „Kodzie nieśmiertelności” nauka dociera do granic człowieczeństwa – i oto śmierć przestaje być sprawiedliwa, przestaje być doświadczeniem ostatecznym, wspólnym dla wszystkich ludzi. O ile dotychczas filmowcy odbierali raczej swoim bohaterom prawo do życia, tak twórcy filmu Kod nieśmiertelności odbierają bohaterom prawo do śmierci (i niekoniecznie chodzi tutaj o eutanazję). Najpierw wydaje się to absurdalne, później przewrotne, wreszcie niepokojące. Odpowiedz na pytanie jednego z bohaterów: czy ja żyję? – brzmi: pański stan jest nieistotny, a pańska śmierć i tak nie zwalnia pana od obowiązku służenia ojczyźnie. Tym samym prosta fabuła o poszukiwaniu zamachowca zamienia się w wielowarstwową opowieść o granicy człowieczeństwa, prawie do życia i umierania.
Stąd już niedaleko do klasyków gatunku: Stanleya Kubricka, Ridleya Scotta czy Jamesa Camerona i ich pesymistycznej wizji przyszłości, w której nauka i technologia stają się źródłem zniewolenia i upodlenia rasy ludzkiej. I tutaj właśnie Duncan Jones dokonuje prawdziwej wolty i ustawia się w opozycji do mistrzów. Bo w filmach Anglika, zarówno w Moon jak i filmie Kod nieśmiertelności, wygrywa nadzieja. Nadzieja niemodna, trochę naiwna. Nadzieja ryzykowna. Ale Jones ma odwagę ryzykować. Rozwój technologii prowadzi u niego do antyutopii. Wygrywa człowieczeństwo. Takim uosobieniem człowieczeństwa i nadziei w filmie Kod nieśmiertelności jest właśnie Colter Stevens. Może niezbyt bystry, ale jednocześnie skromny, gotowy do poświęceń, moralnie bez zarzutu. Stevens nie pyta dlaczego ja i nie wygłasza dziesięciominutowych monologów ku chwale ojczyzny. Stevens stara się po prostu wykonać swoje obowiązki bez zarzutu. Jego postać zdumiewająco dojrzale zagrał Jake Gyllenhaal, docenić należy też Michelle Monaghan i jej coraz bardziej „prawdziwą”, w miarę rozwoju sytuacji Christinę. Obydwoje są zwyczajni, niedoskonali, a przez to tacy sympatyczni, normalni, ludzcy… Jones zaryzykował, ale wyszedł z tego obronną ręką.
Jest w filmie kilka rzeczy niezupełnie logicznych, wątpliwości związane chociażby z tożsamością Coltera/Seana do końca nie zostaną sensownie wyjaśnione. Ale jak pisał Karol Irzykowski: główną zaletą poety – fantastyka musi być wynalazczość. Może mu nie dopisywać opracowanie, ale nowość głównego pomysłu jest warunkiem niezbędnym. Duncan Jones po raz drugi udowodnił, że poetą – fantastykiem jest pełną gębą.