Recenzje
KILL BILL VOL.1
KILL BILL VOL.1 to nie tylko film o zemście, ale prawdziwa uczta dla oczu, pełna stylowych walk i mrocznych emocji. Tarantino w najlepszej formie!
„Zemsta nie kroczy prostą drogą.
Kluczy przez las. A w lesie
łatwo zgubić drogę. Zabłądzić.
Zapomnieć, skąd się przyszło…”
(Hattori Hanzo)
Posoka, flaki, kikuty, rzeźnia! Wszystko to zostaje podane na niezwykle gustownym i efektownym talerzu. Co prawda jest to danie innego rodzaju niż na przykład Pulp Fiction, ale tu nie o to chodzi. Reżyser Kill Billa, Quentin Tarantino, miał tym razem nieco odmienny pomysł na film. Tu liczy się rozrywka; rozumiana zwłaszcza poprzez wbijanie widza w fotel dantejskimi często scenami. Oczywiście Tarantino nie pozwoliłby sobie na to, żeby te sceny były nieinteresujące, bezsensowne, niepotrzebnie epatowały przemocą, nie zawierały w sobie choć odrobiny filmowego artyzmu.
Fabuła nie jest skomplikowana. Jest to opowieść o zemście, o jej słodkim smaku, choć niepozbawionym nuty goryczy. W zasadzie trudno jest oceniać scenariusz, obejrzawszy praktycznie połowę całego filmu. Oto czego dowiadujemy się w części pierwszej. Była zabójczyni na zlecenie – Czarna Mamba (Uma Thurman) zostaje w trakcie ślubu w brutalny sposób zamordowana przez jej starego pracodawcę, Billa (David Carradine). Panna Młoda, bo taki przydomek policja nadała blondwłosej kobiecie w ciąży, cudem jednak przeżywa, a powróciwszy do zdrowia poprzysięga zemstę.
Aczkolwiek, żeby wykonać cel numer jeden – zabić Billa – utalentowana we wschodnich sztukach walki bohaterka będzie musiała niemalże hierarchicznie wyeliminować pozostałych członków grupy Deadly Viper Assassination Squad. A to będzie długa i niebezpieczna droga. Widoczna jest bardzo szeroka znajomość reżysera, jeśli chodzi o wszelakiej maści filmy walk wschodnich, zarówno tych lepszych, jak i gorszych. Kill Bill jest pewnego rodzaju hołdem złożonym owym produkcjom, jest kotłem, w którym gotują się one wszystkie. A potrawa wyszła naprawdę pyszna.
Denerwuje trochę fakt, że Tarantino w trakcie realizacji maszerował prawdopodobnie w kierunku kasowego sukcesu, że jego nowe dzieło zawiera wiele elementów typowego blockbustera. Na szczęście Kill Bill zawiera w sobie również sporo charakterystycznego dla tego twórcy wyśmienitego klimatu. Początkowy pojedynek z Vernitą Green albo przyprawiona czarnym humorem scena z The Bride w szpitalu są tego doskonałym przykładem. Finałowa batalia w Domu Błękitnych Liści, która w zamierzeniu reżysera miała być najkrwawszą w dziejach Hollywood, jest rzeczywiście wstrząsająca. Krew leje się jak z fontanny, odcięte odnóża zapełniają parkiet, trup ściele się gęsto, istna masakra.
Szkoda tylko, że sporą jej część widzimy wyłącznie w czerni i bieli. Tarantino pokazał, jak bogaty jest zbiór jego koncepcji na zrealizowanie sekwencji; dla uzyskania upragnionego efektu skorzystał z różnych stylów, gatunków; zamieścił nawet kilkuminutowy anime, notabene – mały rysunkowy majstersztyk.
Brutalność ukazana w filmie wbrew jakimkolwiek domysłom nie odpycha, nie degustuje, wręcz przeciwnie – przedstawienie takich efektownie zabrudzonych posoką momentów w sposób bardziej wykwintny, bliższy sztuki sprawia, że widz będzie chciał więcej. Kill Bill posiada moc wyzwolenia w odbiorcy dziwnych, mrocznych uczuć, powszechnie uważanych za niepoprawne. Kill Bill: Volume 1 jest – można powiedzieć – zawierającym sporą dawkę niezłego humoru pastiszem filmów karate. Szczególną uwagę zwracają fantastyczne, efektowne ujęcia kamery, niekonwencjonalnie wykreowane pojedynki, klimatyczne scenerie oraz świetna muzyka. Dialogi niestety, nie tak, jak na Tarantino przystało, nie powalają, nie są nawet w jakiś sposób absorbujące, a fabuła ociera się o banał. Film ten warto obejrzeć przede wszystkim ze względu na jego niegłupią i bogatą wizualnie rozrywkowość. Wpłynąć na emocje odbiorcy stylowym, dynamicznym, lekko makabrycznym widowiskiem – taka zapewne była główna intencja reżysera.
Tekst z archiwum film.org.pl.
