Publicystyka filmowa
Najciekawsze filmy SCIENCE FICTION produkcji NETFLIXA
Odkryj fascynujący świat SCIENCE FICTION w filmach NETFLIXA, gdzie kreatywność spotyka się z nieprzeciętnymi pomysłami.

Sytuacja z tytułami science fiction produkowanymi, współprodukowanymi lub dystrybuowanymi przez Netflix przypomina nieco stan naszej kinematografii, jeśli chodzi o produkcję komedii romantycznych. Kręci się ich mnóstwo po kosztach (brak autorskiej muzyki, loftowa scenografia, minimalna postprodukcja itp.), zamiast postarać się bardziej, poczekać, robić mniej, a z większymi budżetami, oraz wziąć się za wysokobudżetowe adaptacje. W przypadku science fiction Netflix może nie jest taką fabryką romansideł od sztancy, lecz również mógłby to, co kręci w ramach gatunku fantastyki naukowej, robić nieco rzadziej, niż robi – za większe pieniądze, zatrudniając lepszych scenarzystów, bardziej znanych aktorów i reżyserów oraz przeznaczając na produkcje więcej ekranowego czasu.Te 90–100 minut to naprawdę zbyt mało. Czasem jednak Netflixowi się udaje zrobić coś ciekawego, a czy pod względem rzemiosła dobrego, to już inna sprawa. Wszystkie niżej zestawione produkcje miały potencjał na coś lepszego, niemniej nawet w takiej formie, w jakiej je nakręcono, są wartościową częścią fantastycznonaukowej kinematografii. Nie ma co narzekać.
Anihilacja (2018), reż. Alex Garland
No i się udało, bez supermęskich bohaterów rozpracowujących największe zagadki wszechświata czy konstruujących nowy gatunek ludzi, a potem dzielnie ich pokonujących. Wystarczyły same kobiety. Męskie role zostały przesunięte na drugi i trzeci plan tak, jak się to robi w większości produkcji science fiction, gdy chodzi o wpływ na przebieg historii kobiecych bohaterek. Anihilację można z powodzeniem nazwać wizytówką fantastycznonaukowego Netflixa. A może nawet czymś więcej. Współcześnie jest to jeden z lepszych filmów science fiction, jaki w ogóle powstał, nawet mimo słabszego pomysłu na zakończenie.
Alex Garland stworzył coś, co wydawało się niemożliwe – połączył kino akcji i suspens rodem ze Stalkera, który jednak nie męczy jak u Tarkowskiego, oraz nadał produkcji formę filozoficznej przypowieści o tym, jakie prawa ma wobec nas nasza planeta, i jak powinniśmy się jej odwdzięczać, czego uparcie nie robimy. Gdyby żył Heraklit z Efezu, może doceniłby kunszt, z jakim pokazano w Anihilacji proces zmiany par excellence.
Platforma (2019), reż. Galder Gaztelu-Urrutia
Gdyby nie powstał Cube, nie byłoby Platformy.
Nie można jednak posądzić reżysera filmu o plagiat, gdyż przygotował swoją opowieść o wiele bardziej metaforycznie oraz traktatowo. Wyobraźcie sobie drabinę społeczną, na szczycie której żyje wąska grupa ludzi tak bogatych, że mogą mieć wszystko, co dokładnie oznacza w Platformie „zjeść wszystko”. Im niżej, tym jedzenia jest mniej, a na najniższych poziomach w ogóle go nie ma, więc ludzie starają się je zdobyć kosztem wszystkiego, ponieważ potrzeba zaspokojenia głodu, a więc przeżycia, jest silniejsza niż każde prawo moralne. Tylko po co to wszystko? Po co została skonstruowana piramida z platformami – żeby sprawdzać, jak dalece jesteśmy uzależnieni od zaspokajania potrzeb biologicznych i co można z nami zrobić, kontrolując je?
Lucid Dream (2017), reż. Joon-seong Kim
Świadome śnienie czy też sterowanie snem to ciekawe doświadczenie, dające bardzo głęboki dostęp do rejestrów pamięci oraz własnej jaźni. Podczas takiego snu można wiele rzeczy wymyślić, a po przebudzeniu przepisać z głowy rozwiązania, całe teksty czy dowody równań, jakby dysponowało się napisanymi przez kogoś obcego ściągami.
Zdolność tę można wyćwiczyć do perfekcji, a wtedy czas snu nie jest czasem straconym, gdy na przykład dużo się pracuje. Pod tym względem produkcja Lucid Dream jest bardziej science niż fiction, co mogę potwierdzić swoim wieloletnim doświadczeniem ze snami sterowanymi. Koreańczycy oczywiście nieco ubarwili ich możliwości, stosując je jako narzędzie pomocne w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych, z drugiej jednak strony to całkowicie możliwe, żeby śledczy ćwiczyli umiejętności sennego porządkowania wszystkich wątków ze spraw, które aktualnie prowadzą. Gdyby jeszcze ta koreańska Incepcja została lepiej technicznie zrealizowana, a światło na planie nie wyglądało, jakby ekipa realizacyjna dysponowała jedną lampą i jednym softboxem.
Nie otwieraj oczu (2018), reż. Susanne Bier
Tym filmem Sandra Bullock ostatecznie uwolniła się od piętna lekkiej, łatwej i przyjemnej aktorki zasiedlającej na stałe komedie romantyczne i filmy obyczajowe. Okazało się, że Sandra ma talent dramatyczny. Wiem, wiem. Udowodniła to już znacznie wcześniej, lecz zaszufladkowanie aktorskie trudno zmienić. Trzeba na to czasu. Nie otwieraj oczu trzyma w napięciu.
Mięsiście pokazuje ludzkie emocje. Angażuje widza psychicznie, żeby sam próbował rozwikłać zagadkę „niepatrzenia”. Przez 90 procent filmu jest dobrze, a nawet rewelacyjnie. Niestety, podobnie jak w Anihilacji, zawodzi koniec. Może nie aż tak bardzo jak na przykład w Cichym miejscu, ale niedosyt pozostaje. Ciekawe czy nakręcenie sequela naprawiłoby to lekkie niepowodzenie?
Jestem matką (2019), reż. Grant Sputore
Minie jeszcze zapewne kilka stuleci, nim nasza wiedza o automatyzacji wychowania oraz o robotach pozwoli nam odpowiedzieć sobie na pytanie, czy faktycznie dziecko wychowane przez maszynę będzie podobne pod względem moralnym do tego wychowanego przez rodziców nie tyle biologicznych, co w ogóle organicznych.
Ale w sumie odpowiedzi na te pytania padną w społeczeństwie zupełnie innym od naszego, więc kto wie, czy alternatywa robotycznego wychowania nie będzie lepsza? Z pewnością wszystko wtedy będzie inne, a takie produkcje jak Jestem matką już teraz rozszerzają widzowskie horyzonty, że świat nie trwa w miejscu, a co za tym idzie – zmienia się, niezależnie od naszych poglądów, zaś moralność ewoluuje wraz z nim. Gdyby jeszcze nie czuć było tak człowieka w przebraniu Matki, byłoby rewelacyjnie, a tak jest tylko ciekawie, chociaż film kwalifikuje się do najlepszych netflixowych sci-fi.
Odkrycie (2017), reż. Charlie McDowell
W filmach Netflixa póki co rzadziej niż w innych stajniach producenckich pojawiają się gwiazdy formatu Roberta Redforda.
Gdy zaś idzie o sam gatunek science fiction dystrybuowany czy produkowany przez Netflix, sprawa wygląda jeszcze gorzej, co rzecz jasna nie oznacza, że netflixowe sci-fi pod względem aktorstwa wlecze się gdzieś w kinematograficznym ogonie. Faktem jest jednak to, że zdolnościom producenckim Netflixa nie ufa się tak powszechnie jak na przykład Walt Disney Pictures czy chociażby Lionsgate Films. Tym więc milej było oglądać Roberta Redforda i Rooney Marę w dość nieklasycznej dla przyzwyczajeń większości widzów produkcji Odkrycie. Fikcja połączyła się w tej historii z nauką w zakresie życia po życiu. Thomas Harbor (Redford) odkrył w tzw. zaświatach coś tak kuszącego, że ludzie nie chcieli przeżywać do końca swojego biologicznego życia, tylko popełniali samobójstwo, żeby jak najszybciej przejść na drugą stronę. Chcieli mieć kolejną szansę?
Blame! (2017), reż. Hiroyuki Seshita
Rodzynek ukryty pośród standardowego science fiction, którego poszczególne elementy znamy na pamięć. Japończycy nie przejmowali się abstrakcją ani tym, że widzowie czegoś nie zrozumieją – stworzyli świat naprawdę zasługujący na miano futurystycznego, a nie tylko takowy udający.
Wyobraźmy sobie tak zaawansowaną technologię, że jako byt inteligentny nie potrzebuje ona fizycznego istnienia. Świat jako miejska megastruktura uzyskał ontyczną niezależność – stał się matrixopodobnym. My jako ludzie już dawno przestaliśmy się liczyć, bo nie potrafimy odrzucić swojego materialnego istnienia. W tak dalece symbolicznej atmosferze czystego futuryzmu toczy się opowieść o Killym, takim ludzkim Prometeuszu walczącym o resztki naszej gatunkowej wolności. Wszystko to dzieje się w niesamowicie wciągającym klimacie dark sci-fi. Prócz treści twórcy przygotowali widzom prawdziwą wizualną ucztę. Animacja, kolory, sposób rozgrywania wydarzeń, zbliżenia, zwolnienia, pościgi i zwykłe rozmowy – ich estetyczna forma na długo zapada w pamięć.
IO (2019), reż. Jonathan Helpert
Zawsze mnie zadziwia w kinie science fiction „niespodziewana” sytuacja, kiedy astronaucie lub człowiekowi, który przemierza opustoszałe ulice zatrutych po zagładzie ziemskich miast, nagle kończy się powietrze, tak jakby zupełnie nie zastanawiał się nad tym, na jak długo starczą mu zapasy tlenu. Taka sytuacja zdarza się głównej bohaterce, Sam (Margaret Qualley), a piszę o niej tylko dlatego, że na tę, jak i na inne nieścisłości co twardsi fani sci-fi mogli zwrócić już uwagę i zdeprecjonować całą produkcję. Żeby ten film docenić i zrozumieć, trzeba jednak potraktować całą survivalowo-naukową otoczkę w postaci badań nad „beztlenową reprodukcją nartnikowatych” jako dodatek do opowieści o relacji dwójki ludzi, zaprezentowanej naprawdę kunsztownie pod względem emocjonalnym.
Siły kosmiczne (2020), twórcy: Steve Carell, Greg Daniels
Jestem zachwycony przede wszystkim jako fan science fiction, który przez kilkadziesiąt lat oglądania sci-fi nieco się już zmęczył tym patosem i ciężkością, które od pewnego czasu zaczęły pochłaniać gatunek niczym mityczny Uroboros swój ogon.
Aż tu pojawił się Steve Carell i utalentowany mistrz słowa Greg Daniels. Wspomagani wspaniałym aktorstwem Johna Malkovicha, skonstruowali świat amerykańskiego snu o kosmicznej potędze, który jest raczej mokry niż suchy. Cieszę się, że Amerykanie jednak potrafią się z siebie śmiać i to w sposób tak zrozumiały dla Europejczyków. A te utyskiwania, że serial jest odtwórczy, może nazbyt przaśny, wkładam między bajki śnione przez wiecznie niezadowolonych widzów, którzy nie są przyzwyczajeni do łączenia slapstickowej narracji z wielkimi ideami science fiction. Za jedną z nich robi kosmiczna walka z Chinami albo zmaganie się z pogodzeniem życia osobistego z braniem udziału w eksperymencie z kosmicznych habitatem. Faktycznie, nie jest to ratowanie świata przed obcymi albo tworzenie uduchowionych robotów.
Fatamorgana (2018), reż. Oriol Paulo
Tę produkcję polecałbym przede wszystkim fanom Efektu motyla. Nie ma zbyt wielu efektów specjalnych, narracja koncentruje się raczej wokół osobistych przeżyć bohaterów, a nie naukowych dociekań nad teorią czasoprzestrzeni.
Można powiedzieć, że to dramat obyczajowy z zakamuflowanymi elementami fantastyki naukowej. Czasem może zbyt ckliwie odwołujący się do uczuć rodzicielskich i relacji damsko-męskich. Powiedzmy, że to takie science fiction dla antyfanów twardego podejścia do gatunku. Niemniej ciekawie jest na podstawie tak nakręconego formalnie kina zastanowić się, czy w takim zakresie, w jakim proponuje to Fatamorgana, kiedykolwiek będzie możliwe wpływanie na bieg czasu. Co może być źródłem energii zdolnej do zmiany przeszłości?