Maczeta zabija. Tylko po co?
Kiedy Robert Rodriguez przychodził na ten świat, trzymał w rękach kamerę; kiedy stawiał pierwsze kroki, poszedł do kina; kiedy wypowiedział pierwsze słowo, brzmiało ono „cięcie!” – można by tak bez końca, twórca „Desperado” jest bowiem żywą definicją urodzonego filmowca. Wystarczy obejrzeć jego debiutanckie, kompletnie amatorskie filmy, takie jak krótkometrażowy „Bedhead” czy późniejszy „El Mariachi”, żeby zrozumieć, że talent do kręcenia, komponowania kadrów, montowania i utrzymywania odpowiedniego tempa fabuły reżyser wyssał z mlekiem matki. Wspomniane „El Mariachi” z 1992 roku to do dzisiaj jeden z najlepszych zerobudżetowych filmów gatunkowych w historii kina, a karkołomne pomysły, jakie reżyser wprowadzał w życie, żeby jego produkcja wyglądała możliwie najbardziej profesjonalnie, godne są niejednej nagrody.
Później było jeszcze lepiej: zrealizowane według scenariusza Quentina Tarantino „Od zmierzchu do świtu” to jeden z najbardziej szalonych filmów lat dziewięćdziesiątych, „Desperado” bawi tak samo nawet po pięciu seansach, a „Sin City” jest jedną z najlepszych ekranizacji komiksów, jakie powstały, w dodatku znakomicie oddającą klimat papierowego oryginału.
W pewnym momencie coś jednak poszło nie tak.
I nie chodzi nawet o to, że Rodriguez rozmieniał swój talent na drobne w czterech częściach „Małych agentów” i „Rekinie i Lavie”, bo fakt, że niejako „na boku” kręcił dość tandetne produkcje dla dzieci specjalnie mi nie przeszkadza. Gorzej, że każdy kolejny film z głównego nurtu jego twórczości jest gorszy od poprzedniego. „Pewnego razu w Meksyku” można było jeszcze uznać za wypadek przy pracy, ale już ten obraz uwydatniał problem, na który cierpią także późniejsze filmy Rodrigueza: przeładowanie szalonymi pomysłami, które być może wyglądają dobrze na papierze, ale po przeniesieniu na taśmę wypadają po prostu idiotycznie.
Największą (jak do tej pory) wpadką Rodrigueza była jednak żenująco słaba „Maczeta”, czyli pseudo-grindhouse’owa produkcja, która zaczęła swój żywot jako fałszywy zwiastun, oddzielający „Death Proofa” od „Planet Terror”. Choć dyptyk Tarantino i Rodrigueza sprzedał się w amerykańskich kinach słabo, idea przywracania do życia zapomnianego kina klasy B okazała się modna i elektryzująca. Na fali tej popularności Rodriguez zatrudnił około tuzina znanych gwiazd (na ekranie mogliśmy oglądać m.in. Roberta De Niro, Dona Johnsona, Stevena Seagala, Jessikę Albę, Toma Saviniego i Lindsay Lohan) i napisał scenariusz, który nie miał nic wspólnego z dobrą zabawą – zbyt dużo było w nim niepotrzebnych nudnych wątków, zbyt wielu kosmicznie przerysowanych bohaterów, a sceny akcji zostały przedstawione w sposób tak wydumany, że aż denerwujący.
Nie zrozumcie mnie źle: lubię złe filmy. Seans „Trolla 2” wspominam jako jeden z najmilszych w życiu, a do „Ghost Ridera 2” mógłbym napisać odę. Ale w przypadku „Maczety” czy „Pewnego razu w Meksyku” (w o wiele mniejszym stopniu – ale jednak – dotyczy to także „Planet Terror”) sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Te filmy tak usilnie starają się być złe, tak namolnie próbują rozbawić widza, że w efekcie wyglądają jak pijany kretyn, opowiadający suchary w zadymionym barze. Nie ma w nich energii, której potrzeba to zrobienia dobrego złego filmu. Jest tylko sucha kalkulacja podlana splendorem gwiazdorskiej obsady.
Podczas gdy Tarantino z pietyzmem dobiera składniki, które dodaje do swoich filmowych hołdów, Rodriguez wrzuca do filmowego kotła wszystko, co w danym momencie przyjdzie mu do głowy. I – patrząc na denny plakat, przedstawiający Sofię Vergarę z maszynowym stanikiem – mogę założyć się o sto pesos, że powstająca właśnie „Maczeta zabija” będzie kolejnym gniotem, przeładowanym nudnymi, niepotrzebnymi bohaterami i równie nieciekawymi wątkami pobocznymi. Rodriguez znowu zatrudnił pół miliona gwiazd (w tym wypadku: Charliego Sheena, Sofię Vergarę, Lady Gagę, Vanessę Hudgens, Mela Gibsona i Amber Heard) i prawdopodobnie znowu napisał scenariusz, do którego na siłę je wszystkie powpychał. Wielka szkoda, że reżyser takich filmów jak „Desperado” czy „Sin City” nagle nie rozumie, że w dobrych złych filmach nie chodzi o to, żeby bohaterowie mieli karabiny zamontowane w odbycie. Chodzi o szczerość, zabawę i umiejętne operowanie kiczem. Czyli o wszystko to, co potrafili osiągnąć twórcy „Hobo with a Shotgun” z Rutgerem Hauerem (czyli innego filmu, za bazę którego posłużył fałszywy zwiastun), a czego nie było w „Maczecie”.