JEŹDZIEC ZNIKĄD (1953). 65 lat od premiery
Rzadko kiedy mamy świadomość tego, jak ważnym dla historii kina – nie tylko jankeskiego – jest western. Z pozoru prosta, wręcz prostacka rozrywka dla amerykańskich mas, z jasnym podziałem na dobro i zło oraz harcerskimi wartościami leżącymi u podstaw. Generalnie poligon doświadczalny wielu znaczących twórców, którzy tymi właśnie filmami ukształtowali swoje kręgosłupy moralne, style. Albo przynajmniej mocno inspirowali się tym gatunkiem, który miał także ogromny wpływ na inne, bardziej skomplikowane formy ruchomego obrazu. Jednym z takich koronnych dowodów silnej, wiecznie żywej inspiracji dla filmowców jest Jeździec znikąd George’a Stevensa, świętujący właśnie swoje sześćdziesiąte piąte urodziny.
Nakręcona na obszarze pięknego Wyoming blisko dwugodzinna adaptacja noweli Jacka Schaefera z 1949 roku jest prosta niczym rozwinięte lasso. Oto na farmie niezbyt majętnej rodziny Starretów (Jean Arthur w swej ostatniej roli, dla której na moment wróciła z emerytury + niezawodny w odgrywaniu dobrodusznych, prostych ludzi Van Heflin) pewnego dnia pojawia się tytułowy jeździec (i czyni to, rzecz jasna, znikąd – wyłaniając się dosłownie niczym łania zza wzgórza). Podczas krótkiej chwili odpoczynku pyta osadników o drogę, wywierając przy tym ogromne wrażenie na berbeciu Starretów, i mimowolnie staje się świadkiem ich, jak się okazuje bezustannej, walki z lokalnym baronem ziemskim i jego ludźmi (wśród których znajdziemy przyszłych weteranów prerii – Jacka Palance’a i Bena Johnsona). Szybko wychodzi na jaw, że gość stara się na różne sposoby wygryźć niemal całą okoliczną społeczność z terenów, które uważa za swoje (a które lata wcześniej zagrabił z kumplami tak zwanym Indianom).
Znane? Ano znane. Nie tylko dlatego, że za podstawy posłużyły tu te same wydarzenia historyczne, których świadkiem byliśmy także między innymi we Wrotach niebios, ale również z tak błahego powodu, że cała intryga idealnie wpisuje się w pewien gatunkowy schemat „sam przeciw wszystkim”. Nietrudno zatem zgadnąć, że Shane (w tej roli bezbłędnie nienaganny Alan Ladd) przedłuży swój krótki pobyt u Starretów, wydatnie pomagając im w różnorakich pracach oraz bezpośrednio przyczyniając się do rozwiązania konfliktu. Czy będzie to jednak pozytywny koniec, to już sprawa dyskusyjna, bowiem sam bohater nie jest tak krystalicznie czysty, jakby początkowo mogło się wydawać. To człowiek z wyraźnie mroczną przeszłością, od której usiłuje uciec, ale nie potrafi, gdyż kłopoty same go znajdują.
I tak, to również swoisty standard tego typu opowieści – nie pierwszy i nie ostatni w całej fabule. Wszak, jakby nie było, Jeździec znikąd stanowi jeden z pierwowzorów tajemniczych, małomównych nieznajomych, którzy rozwiązują za innych problemy, najczęściej za pomocą pięści i rewolweru. Jakby tego było mało, tytuł ten kilkukrotnie w dodatku został przemielony przez X muzę – nie tylko w ramach telewizyjnej serii o tej samej nazwie z lat 60., lecz także pod postacią Niesamowitego jeźdźca z Clintem Eastwoodem (1985), dwa lata późniejszego, postapokaliptycznego Stalowego świtu czy też meksykańskiego Cabalgando con la muerte (Jeździć ze śmiercią; 1989). Jedną z ostatnich bezpośrednich inspiracji Shane’em w kinie jest natomiast także… Logan. A lista ta bynajmniej nie kończy się jedynie na tych przykładach.
Co ciekawe, choć obecnie film Stevensa uznawany jest za niezaprzeczalną klasykę, to być może jego wpływ na kinematografię mógł być jeszcze większy w dniu premiery. Ta bowiem została odroczona ostatecznie aż o dwa lata. Najpierw ze względu na pochłaniający coraz więcej pieniędzy okres zdjęć, a następnie przez obsesyjne wręcz podejście reżysera do postprodukcji i procesu montażu (w jego trakcie Stevens wyrzucił między innymi część muzyki Victora Younga, zastępując ją fragmentami ilustracji Franza Waxmana do Bicza z piasku z 1949 roku oraz motywami Younga ze Szklanego klucza, gdzie również wystąpił Alan Ladd). W międzyczasie gatunkiem solidnie zatrząść zdołało W samo południe Freda Zinnemanna i w starciu z nim wydźwięk Jeźdźca znikąd nieco osłabł. Znacząco odbiło się to na filmie już choćby w sezonie nagród. Tam, gdzie czarno-biały hit z Garym Cooperem zebrał cztery Oscary (na siedem nominacji), tam kolorowe dzieło Stevensa otrzymało tylko jedną statuetkę (przy sześciu nominacjach), i to w dodatku w czysto technicznej kategorii – za (było, nie było bardzo ładne) zdjęcia autorstwa Loyala Griggsa.