2001: ODYSEJA KOSMICZNA. Czy po 50 latach nadal jest najlepszym filmem science fiction?
Odnowiona wersja 2001: Odysei kosmicznej, która 13 maja zostanie pokazana w Cannes, przypomniała nam, że minęło już okrągłe pięćdziesiąt lat od premiery filmowego giganta science fiction. Widowisko przez wielu uznawane jest dziś za wzór do naśladowania, co potwierdzają w wywiadach tacy twórcy jak Lucas czy Spielberg. Krytycy także w swych wypowiedziach zwykli przez te lata mówić o filmie Kubricka jednym głosem, wychwalając go wniebogłosy.
Zastanówmy się jednak raz jeszcze: czy w wypadku dzieła z 1968 roku mamy faktycznie do czynienia z najlepszym filmem science fiction wszech czasów? Czy wciąż zasługuje na bezapelacyjny, jednoznaczny zachwyt oraz ocenę nieskażoną choćby najmniejszą wątpliwością?
Podobne wpisy
Postanowiłem po latach zmierzyć się z legendą Odysei i opowiedzieć wam jak ja, zagorzały sympatyk SF, podchodzę do dzieła Kubricka. To nie będzie zatem żadna głęboka analiza ani strony technicznej, ani scenariusza – bo tych na naszym portalu jest już kilka. Nie będzie to także kolejny pean mający na celu bezkrytycznie wynieść film na ołtarze. Ciekawiło mnie po prostu, jak po ponad pół wieku od premiery dzieło radzi sobie w kategorii czysto pragmatycznej: ile potrafi przynosić frajdy, jakie uczucia wywołuje podczas seansu i w końcu – z jakim przesłaniem nas zostawia. Czy wytrzymuje próbę czasu, czy jest strawne zarówno stylistycznie, jak i fabularnie? Po powtórkowej emisji swoją odpowiedź uzyskałem, zachęcam do zapoznania się z nią.
Pamiętam jak dziś ten seans, choć odbył się już dobrych kilkanaście lat temu. Miałem zwyczaj zapraszania kolegi na pokazy polecanych przeze mnie filmów. Tamtego wieczoru postanowiłem, że wspólnie obejrzymy Odyseję, ponieważ wiedziałem, że jest to jeden z rażących braków na liście kolegi. Telewizor, fotele, alkohol i przycisk startu na pilocie – tyle wystarczyło, by móc wziąć udział w kosmicznej podróży. Czułem ekscytację ponownym wejściem do tej wizji, nie byłem jednak pewien, jak przyjmie ją kolega, lubujący się raczej w kiczowatym kinie akcji lat 80., choć przejawiający przy tym zaskakująco otwarte podejście do innych gatunków. Nie minęło kilkanaście minut, nie zdołaliśmy zatem przebrnąć nawet przez małpi prolog, a w ciemnym pokoju dało się usłyszeć charakterystyczne dźwięki chrapnięć. Tak, kolega zasnął i przyszło mu to zaskakująco łatwo. Zasnął na Odysei.
I choć całą sytuację obróciliśmy w żart i podsumowaliśmy zmęczeniem kolegi, dała mi ona do myślenia. Od tamtej pory patrzę inaczej na dzieło Kubricka i mam do niego trochę więcej rezerwy. Wątpliwości jednak już wcześniej chodziły mi po głowie. Często zadaję sobie zatem to kluczowe pytanie: czy przypadkiem nie jest tak, że bez względu na swą wartość film z 1968 jest tak po prawdzie filmem obrzydliwie nudnym i szalenie niełatwym w odbiorze?
Przyjrzyjmy się strukturze tego filmu oraz jego założeniom. Scenariusz 2001: Odysei kosmicznej Stanley Kubrick napisał wespół z Arthurem C. Clarkiem. Jest on jednym z najwybitniejszych autorów science fiction, należącym jednocześnie do tej grupy twórców, którzy w swych dziełach kładli nacisk na aspekt naukowy, inicjując tym samym nurt zwany twardą fantastyką. I tym też naznaczona jest Odyseja kosmiczna – nauka i technologia grają w filmie pierwszorzędną rolę. Fabuła, oparta na wątkach z opowiadań Clarka, podzielona jest na trzy segmenty, które tylko pozornie nie mają ze sobą większego związku. Tak naprawdę nakreślają pewne kontinuum.
Na samym początku przenosimy się do naszej najdalszej przeszłości. Kubrick opowiada wówczas o początkach człowieka, w tym wypadku o momencie jego oderwania się od natury i zawiązania kultury – symbolem tego jest wynalezienie narzędzia. Mówiąc dokładniej, chodzi o narzędzie zbrodni, dzięki któremu ewolucja człowieka ruszyła z kopyta, a ten zaczął dominować nad innymi gatunkami, triumfując w walce o przetrwanie. Następnie, za sprawą niezwykle błyskotliwego przejścia montażowego, przenosimy się do chwili szczytowego rozwoju technologicznego, umożliwiającego kosmiczną podróż. Finalnie, co stanowi jednoznacznie pesymistyczną konkluzję, historia zatacza koło, gdyż technologiczna doskonałość, czyli wynalazek sztucznej inteligencji, reprezentowany przez komputer HAL 9000, który z założenia miał ułatwić człowiekowi wykonywanie wielu skomplikowanych zadań, obraca się przeciwko swemu twórcy. Staje się w ten sposób ostatnim narzędziem zbrodni – swoistym sztyletem wymierzonym w brzuch trzymającej go osoby.
Nad tym wszystkim unoszą się rozważania natury metafizycznej. Przez trzy segmenty przewija się motyw tajemniczego monolitu, który stymuluje ludzkość do rozwoju. Nie można jednak być pewnym, czy ów twór stanowi szczery dar, czy też przyczynek do przyszłego upadku. Patrząc bowiem na konsekwencje zainicjowanego postępu, wyodrębnienia się inteligencji w człowieku i stworzenia jej syntetycznej formy, można uznać, że chodzi w tym wypadku o świadome wyprowadzenie ludzi na manowce przez tajemniczą, bliżej nieokreśloną siłę. Co jest tą siłą? Bóg? Obca cywilizacja? Na to pytanie film jednoznacznej odpowiedzi nie daje.
Właściwie trzeba powiedzieć otwarcie, że film Kubricka nie odpowiada tak po prawdzie na żadne pytanie, choć stawia ich wiele. I mam wrażenie, że robi to celowo. Lubię jednak patrzeć na Odyseję jako na opowieść o człowieku, który tkwi w błędnym kole cykliczności. Człowieku, który jest tylko trybem kosmicznych rozmiarów machiny przyczynowo-skutkowej, w której nawet ziarnko piasku może okazać się zmienną. Człowieku, który tkwiąc w relacji stwórca – stworzenie, całą swoją energię życiową przeznacza na poszukiwanie ostatecznej odpowiedzi, poznanie oblicza Ojca. Nie bacząc przy tym jednak na to, że owo ślepe zatracenie może doprowadzić to sytuacji, w której w finale tej historii sami sobie spojrzymy w twarz, mierząc się z sumą własnych pragnień.