WEDNESDAY. Pyszna popkulturowa zupa [Recenzja]
Serialowa Wednesday łączy trzy znane i mocno wyeksploatowane przez popkulturę motywy: małe, pozornie ciche miasteczko skrywające liczne tajemnice, szkołę dla wyjątkowo utalentowanych wyrzutków i… rodzinę Addamsów. Robi to jednak na tyle smacznie i sprawnie, żonglując klimatem, że trudno nie dać się ponownie w te narracje wciągnąć. Szczególnie gdy w centrum tego wszystkiego Tim Burton postawił prawdziwą siłę żywiołu w postaci niepozornie młodziutkiej i mierzącej nieco ponad półtora metra Jennę Ortegę.
Najnowszy serial Netflixa to kolejna już ekranizacja serii komiksów z lat 30. Tym razem produkcja skupia się, jak sama nazwa wskazuje, na losach córki Gomeza i Morticii Addams, która to ze względu na przewinienia dokonane w publicznej szkole zostaje zapisana do ośrodka szkolno-wychowawczego Nevermore na obrzeżach prowincjonalnego Jericho. Szybko okazuje się, że szkoła i miasteczko skrywają liczne tajemnice, a życiu Wednesday grozi niebezpieczeństwo powiązane z historią jej własnej rodziny…
Tajemnicze miasteczko i wyjątkowa szkoła
Tak jak wspomniałem już we wstępie, serial korzysta z bardzo znanych popkulturowych tropów. Główną osią wydarzeń pozostaje odkrywanie tajemnic miejsca, w którym nagle znalazła się nasza bohaterka, a jeśli widzieliście Miasteczko Twin Peaks, Bates Motel, Tajemnice Smallville czy Riverdale (mógłbym długo wymieniać kolejne tytuły), to wiecie doskonale, że żadne miejsce nie skrywa tylu sekretów, co amerykańska prowincja. Wednesday wpada zatem w sieć intryg, powiązań i skrywanych układów, a także odkrywa mroczną przeszłość Jericha (wchodząc przy tym w polemikę z mitami założycielskimi Stanów Zjednoczonych) oraz swojej rodziny. Wszystko to łączy się z jej codziennym życiem w wyjątkowej szkole, która z kolei na myśl przywodzi serię o Harrym Potterze, Osobliwy dom Pani Peregrine czy komiksową szkołę mutantów Charlesa Xaviera.
Twórcom zgrabnie udaje się mieszać w tym kotle konwencje, raz nas bawiąc, raz strasząc, tu zahaczając o teen dramę, tam o dramat psychologiczny, w jednej minucie idzie w pełen pulp, w drugiej nawiązuje do klasyki kina grozy. A wszystko to spaja znane widzom i czytelnikom od dekad uniwersum Addamsów.
Powrót rodziny Addamsów
Oczywiście głównym elementem świata stworzonego przez Charlesa Addamsa jest w serialu tytułowa Wednesday, ale swoje większe lub mniejsze role odgrywają tu także jej rodzice, brat, charakterystyczny wujek Fester (na niego jednak musimy trochę w serialu poczekać), lokaj Lurch i Rączka (ten ostatni towarzyszy Wednesday w każdym odcinku). Twórca serialu, Tim Burton, proponuje własną wariację na temat upiornej rodzinki (szczególnie doskonały, bliski komiksowemu oryginałowi jest tutaj Luis Guzmán w roli Gomeza), nie udaje, że jego serial jest kontynuacją filmu Barry’ego Sonnenfelda, ale ja, wychowany w latach 90. wyznawca tamtej Rodziny Addamsów, czułem się w towarzystwie tych postaci, jakbym znów miał kilka lat.
Zresztą Burton umiejętnie nawiązuje do Sonnenfelda, czy to obsadzając w serialu Christinę Ricci (aktorka grała w filmowej Rodzinie właśnie Wednesday), a to puszczając oko do widza informacją, że Morticia i Gomez zostali absolwentami Nevermore w 1991 roku (premiera filmu), czy też serwując nam doskonałą (DOSKONAŁĄ) scenę tańca Wednesday, w której widać nawiązania do serialu o Addamsach z lat 60., ale która to też bez wątpienia stanowi godną następczynię klasycznego tańca Mamushki w wykonaniu Raúla Julii i Christophera Lloyda.
Triumf Tima Burtona i Jenny Ortegi
Oczywiście mocniej pochylić się należy też nad dwoma nazwiskami, które napędzały promocję serialu już na etapie produkcji. Są to naturalnie reżyser Tim Burton, który radykalnie odciął się od swojego poprzedniego pracodawcy, Disneya, a który współpracę z Netflixem zaczął jako producent całej Wednesday i reżyser pierwszych czterech odcinków serialu, oraz Jenna Ortega, główna gwiazda produkcji, która międzynarodową rozpoznawalność zyskała już jako dziecko, co ciekawe, też dzięki Disneyowi.
Burton pozostaje w mojej recepcji jednym z najtrudniejszych do ocenienia twórców popkulturowych. Z jednej strony uwielbiam niemal wszystko, co stworzył od lat 80. aż do 2005 roku, z drugiej jestem skrajnie rozczarowany prawie każdą jego produkcją zrealizowaną po tym granicznym roku. Trudno nie odnieść wrażenia, że wpadł on w pewnym momencie w pułapkę swoich własnych sukcesów, tak artystycznych (przez co zamknął się w bańce czarnohumorowej konwencji), jak i komercyjnych (po Alicji w Krainie Czarów utknął w disneyowskim bagnie). Trudno też nie mieć wrażenia, że Wednesday można traktować w jego przypadku jak projekt odkupiający winy.
Nawet jeśli czasem więcej tu generycznego stylu Netflixa niż autorskiego pazura Burtona, to jest to po prostu serial udany, zrobiony z wizją, z przebijającymi się nieśmiało elementami, za które świat tego twórcę pokochał i z dość wtórnie, ale przyjemnie znajomo, przygrywającymi chórkami i dynamicznymi akompaniamentami Danny’ego Elfmana w tle. Nie mam wątpliwości, że to najbardziej udany projekt Tima Burtona od dobrych kilkunastu lat.
Mam też szczerą nadzieję, że Burton dorzucił chociażby kamyczek do castingu i kreacji Jenny Ortegi, bo jest to obsadowy wybór iście natchniony. Młoda aktorka jawi się w roli tytułowej jako istny żywioł, przy którym nawet Catherine Zeta-Jones, Christina Ricci czy Gwendoline Christie (jakże uroczy jest kontrast wzrostu między nią a Ortegą) z trudem trzymają się powierzchni. Jenna Ortega dosłownie stała się Wednesday i perfekcyjnie kreuje na ekranie tę mroczną socjopatkę, która dopiero uczy się bliskości, okazywania uczuć, zaangażowania w większą sprawę.
Ten pomysł, aby Wednesday przechodziła w trakcie sezonu subtelną przemianę, jest zresztą doskonałym trafieniem, a zaangażowanie Ortegi w serial Burtona kolejną znakomitą decyzją aktorki, która konsekwentnie stawia na bardzo wyraziste i odważne projekty, szybko wyrastając na jedną z najciekawszych aktorek młodego pokolenia.
Łyżka dziegciu w beczce smoły
Na sam już koniec, aby trochę z obowiązku wcisnąć w tę beczkę miodu – a może, z szacunku do samej Wednesday Addams, beczkę smoły – odrobinę dziegciu, przedstawię elementy nie do końca udane: pierwszy i ostatni odcinek mają wyraźnie za szybkie tempo i brakuje im nieco oddechu, CGI nie rzuca na kolana, a jak na produkcję o życiu w szkole wyjątkowo mało tu aktywności związanych z… nauką.
Wszystko to do poprawienia w drugim sezonie, który mam szczerą nadzieję, że powstanie. Dużo tu jeszcze potencjału do wykorzystania, tajemnic do odkrycia, wątków do eksploracji i Ortegi do błyszczenia.
A tymczasem serdecznie zapraszam przed telewizory, bo trochę niespodziewanie Wednesday Tima Burtona okazała się doskonałą mieszanką grozy, komedii, historii z cyklu coming of age podlaną hojnie śmieciową popkulturą i zakorzenioną w wielu pokoleniach opowieścią o mrocznej rodzinie Addamsów.