search
REKLAMA
Berlinale 2020

THE WOMAN WHO RAN. Nic, które znaczy wiele

Tomasz Raczkowski

27 lutego 2020

REKLAMA

Czy banał może być ciekawy? Czy nie mówiąc o postaciach praktycznie nic, można stworzyć dzieło głębokie i przenikliwe? W swoim nowym filmie koreański reżyser Hong Sang-soo udowadnia, że na oba pytania odpowiedzieć można twierdząco. W The Woman Who Ran twórca kontynuuje swoją artystyczną ścieżkę opartą na minimalistycznej obserwacji niepozornych, niemal pozbawionych głębszego znaczenia sytuacji i wydobywania z nich zaskakująco obfitych pokładów sensu. To ascetyczny film skoncentrowany na kobietach, ich przeżyciach i perspektywie. Dzieło niepozorne, ale poruszające swoją intymnością.

W The Woman Who Ran brak wymyślnych konstrukcji, historia jest niemal ascetycznie prosta i ogołocona z wszelkich ozdobników. Film składa się z trzech, mniej więcej równych części, ujętych przy minimalnej ilości cięć i ruchów kamery (największą ekstrawagancją są charakterystyczne dla Hong Sang-soo okazjonalne przybliżenia i kilka „wycieczek” spojrzeniem w bok), z których każda jest długą konwersacją między dwiema bohaterkami, tylko chwilami przeplataną udziałem osób trzecich. Postacią łączącą wszystkie części jest Gamhee (w którą wciela się „etatowa” aktorka, muza reżysera, Min hee-Kim), młoda mężatka, która pod nieobecność męża odwiedza dwie starsze koleżanki i przypadkiem wpada w kinie na przyjaciółkę z przeszłości. Niespieszne rozmowy nie przynoszą fajerwerków – to głównie zwyczajna wymiana zdań na temat codzienności, taka jaką wszyscy odbywamy tysiące razy, spotykając znajomych czy krewnych. Co w takim razie dzieje się w filmie Honga? Niemalże nic – ale w tym niczym kryje się niejeden frapujący znak zapytania.

Kameralna historia nie jest bogata w szczegóły rozwijające charakterystyki bohaterek, nie rozbudowuje też zbytnio kontekstu, w którym odbywają się trzy spotkania. Nie dowiadujemy się więc, skąd znają się kobiety, czym się zajmują ani jak konkretnie wygląda ich życie. Twórca umieszcza w pieczołowicie obrazowanych przez kamerę banalnych rozmowach ledwie strzępy informacji, takie jak to, że jedna z rozmówczyń Gamhee jest rozwódką, druga przeżywa sercowe rozterki, trzecia zaś pracuje w kinie. Jednak z tych fragmentarycznych danych Hong wyłuskuje całkiem klarowne portrety trzech kobiet, ich egzystencji i relacji z otoczeniem, tworząc coś na kształt minimalistycznego przekroju przez różne warianty sytuacji życiowych, w jakich znajdują się współczesne Koreanki. Z lubością obserwowany – niemal fetyszyzowany – banał okazuje się bardzo pojemny w znaczenia, wypływające z niedopowiedzeń, podtekstów i nie do końca jasnych uwag. Co jednak najważniejsze, wyciszona, oparta niemal wyłącznie na dialogach opowieść jest zadziwiająco wręcz angażująca, a dostrzeganie drobnych detali i układanie z nich szerszego obrazu sprawia dużo satysfakcji.

Trzy epizody, w których Hong Sang-soo buduje miniaturowe portrety trzech kobiet, składają się też na bardziej intymne spojrzenie na protagonistkę. Choć o Gamhee dowiadujemy się niewiele więcej (lub nawet mniej) niż o jej rozmówczyniach, wiele wyczytać można z jej zachowania i dostrzegalnych jedynie z perspektywy widza powtórzeń. Za pierwszym razem fraza o nieprzerwanej od lat nierozłączności z mężem brzmi nieco egzaltowanie i nieprawdopodobnie, jednak kolejne jej wypowiedzenia stawiają znak zapytania nad całą sytuacją. Zaczynamy się zastanawiać, czy kobieta mówi całą prawdę, dlaczego wykonuje „tournée” po znajomych i co tak naprawdę kryje się za jej nieco zakłopotanym uśmiechem. Zdradzę, że odpowiedzi na te ani żadne inne pytania w filmie nie otrzymamy. The Woman Who Ran stawia znaki zapytania, intryguje i skłania do refleksji, jednak niczego nie dopowiada, pozwalając, by potencjalne znaczenia majaczyły gdzieś na marginesie zwyczajnych sytuacji.

Hong Sang-soo, wierny swojej artystycznej koncepcji, stawia przede wszystkim na wyrafinowaną opowieść, dla której kino jest jedynie jednym z możliwych wehikułów. The Woman Who Ran równie efektywnie sprawdziłaby się jako dramat, proza czy nawet cykl niemych obrazów/grafik. Siła tego filmu – i ogólnie kina Honga Sang-soo – nie tkwi bowiem w popisach formalnych czy realizacyjnej maestrii, ale w finezyjnym wykorzystywaniu kina do opowiadania prostych historii obfitujących w znaczenia. Nowe dzieło Koreańczyka jest bardzo subtelne i wbrew pozorom wcale nie wymagające – inaczej niż w przypadku wielu minimalistycznych dzieł, opartych na długich ujęciach i braku akcji, The Woman Who Ran ogląda się bardzo płynnie. Bez trudu zanurzyć się można w niespiesznym rytmie rozmów i rozsmakować w poetyckiej łagodności zdarzeń. Nic, które wydarza się w filmie, okazuje się bardzo ciekawym niczym.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA