Godzilla (recenzja na TAK)
Jestem dużym dzieckiem. Pasjonatem, którego miłością do kina zaraził ojciec. W czasach, kiedy w telewizji dostępne były jedynie cztery programy, tata przynosił do domu kasety VHS i wprowadzał mnie w świat „Gwiezdnych Wojen”, „Terminatora” czy „Indiany Jonesa”. To właśnie w tym beztroskim okresie poznałem Króla. Pamiętam to jak dzisiaj – jesienne popołudnie, szarówka za oknem i ja, 8 latek wpatrzony w srebrny ekran niczym zaczarowany. „Godzilla kontra Mothra” było moim pierwszym spotkaniem z wrednym, spasionym jaszczurem. Od tamtej pory widziałem wszystkie produkcje, w których pojawiał się potwór wykreowany przez Ishiro Hondę. Na strychu, gdybym pogrzebał w pudłach zawierających moją młodość, na pewno znalazłbym kilka figurek i starych rysunków, które stworzyłem pod wpływem tych filmów.
Jednak mimo całego swojego uwielbienia dla Pana G. informacje o tym, że na jego 60 urodziny wytwórnia TOHO odsprzedała prawa do postaci Amerykanom, przyjąłem bardzo sceptycznie. Wciąż miałem przed oczyma gwałt jakiego dokonał Roland Emmerich na tej ikonie w 1998 roku. Na szczęście pierwsze zwiastuny i spoty telewizyjne pozwoliły przypuszczać, że tym razem jankesi podejdą do tematu z należytym szacunkiem.
Powierzenie legendy kina nieopierzonemu twórcy, którego jedynym filmem była do tej pory niskobudżetowa „Strefa zero”, było ryzykownym posunięciem. Na szczęście Gareth Edwards doskonale zrozumiał, z czym się mierzy. W swoim debiucie, ograniczony funduszami, skupił się na relacjach między postaciami. Tworząc „Godzillę” musiał mieć świadomość, że ludzie oczekują przede wszystkim rozwałki. Dlatego sprawnie przeplata historię i perypetie bohaterów z oczekiwaniami widza. Bawi się genezą potwora i zmienia ją, jednocześnie starając się przy tym nie odbiegać zbytnio od kanonu. Wprowadza elementy znane przez fanów i co chwila puszcza oko do widza nawiązując do oryginału. Pierwszy film z 1954 roku był manifestem zrodzonym ze strachu po nuklearnym ataku na Japonię, tym razem otrzymujemy produkcję, której przesłaniem jest respekt i obawa przed matką naturą.
Największym plusem filmu jest to, że Godzilla nie walczy z ludźmi. On po prostu prze przed siebie. Wiedziony pierwotnym instynktem obraca wszystko w zgliszcza, jednak jego celem nie jest gatunek homo sapiens – jego celem jest przywrócenie równowagi w naturze i unieszkodliwienie przeciwnika dużo groźniejszego niż człowiek. Świetnie obrazuje to scena, w której Król podąża w stronę lądu, aby zmierzyć się z innymi potworami, a obok niego płyną lotniskowce. Nie atakuje nas ponieważ nie stanowimy dla niego zagrożenia.
Fantastyczną robotę wykonały osoby odpowiedzialne za design jaszczura. Kiedy po raz pierwszy wychodzi na ląd i widzimy go w całej okazałości, a salę kinową przeszywa słynny ryk – po ciele przebiegają ciarki. Godzilla jest ogromny, masywny i majestatyczny. Wspaniale nawiązuje do starszych filmów wzbudzając respekt i niepokój, a o to przecież chodziło. Szkoda tylko, że na ekranie jest go tak mało. Widząc go, chcemy zdecydowanie więcej.
Trochę gorzej sprawa ma się z wyglądem MUTO. Widać, że twórcy chcieli być oryginalni i za wszelką cenę starali się stworzyć coś nowego, niestety ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że wzorowali się na monstrum z filmu „Cloverfield”. Szkoda, że wytwórnia TOHO nie zezwoliła na użycie innych potworów, bo w tak bogatym uniwersum można było spokojnie znaleźć przeciwnika, który zrobi dużo większe wrażenie. Na szczęście kiedy dochodzi do finałowej potyczki, a budynki sypią się niczym domki z kart, przestaje to przeszkadzać. Widz czerpie czystą, niczym niezmąconą przyjemność z seansu. Imponujące jest także to, z jaką powagą twórcy podeszli do tematu. Czuć wagę tego starcia, widać jak miasto obraca się w ruinę, widzimy trupy, ogień i panikę. Co ważne, wszystko odbywa się w nocy, a mimo to jest czytelne i nie ma problemu z obserwacją tego co dzieje się na ekranie. Nawet 3D, które jest raczej zbędne nie przeszkadza, zwłaszcza jeżeli wybraliśmy salę IMAX.
Efekty specjalne to zdecydowanie najwyższa półka. Ani razu podczas seansu nie miałem wrażenia sztuczności czy fałszu, a niektóre sceny są absolutnie przepiękne i powodują opad szczęki. Całości dopełnia muzyka, która kiedy trzeba idealnie ilustruje wydarzenia na ekranie, dyskretnie schodząc na drugi plan jeżeli zajdzie taka potrzeba. Oczywiście film nie jest doskonały i posiada sporo błędów, począwszy od dziurawego scenariusza, na bohaterach kończąc. Postacie pojawiające się na ekranie to stereotypy, wpisane w schemat tego typu kina. Dostajemy naukowca pracującego dla tajnej organizacji, żołnierza, który zmaga się z problemami rodzinnymi, wojskowych gotowych stawić czoła każdej sytuacji i wreszcie człowieka, który przeżywszy osobistą tragedię, za wszelką cenę stara się dociec prawdy. Oryginalności w tym za grosz, na szczęście aktorzy sprawnie wywiązali się ze swojego zadania i nawet jeśli odczuwamy, że oglądamy to samo po raz kolejny, jesteśmy w stanie im uwierzyć. Szkoda jedynie niewykorzystanego potencjału Bryana Cranstona, który na ekranie pojawia się zaledwie przez kilkanaście minut, chociaż zwiastuny sugerowały, że może odegrać ważniejszą rolę.
Drobnym minusem jest także ekspozycja, która zostaje zamknięta dosłownie w jednej scenie. Dostajemy błyskawiczne wyjaśnienie po czym przenosimy się do innej lokacji. Pozostawia to uczucie lekkiego niedosytu, na szczęście szybko o tym zapominamy i chłoniemy wydarzenia na ekranie.
Czy celebracja 60 urodzin Króla jest udana? Jak najbardziej! Film Edwardsa to świetne połączenie klasycznego monster movie z dramatem i kinem katastroficznym. Produkcja, która nie ustrzegła się błędów i klisz, a mimo to dostarcza ogromnej frajdy, którą czerpiemy z seansu. Nie mam informacji odnośnie tego jak będzie wyglądała dalsza współpraca Warner Bros i Legendary Pictures z TOHO, ale jeżeli w planach jest sequel to mam nadzieję, że Edwards ponownie zasiądzie na stołku reżysera. Facet mierzył się z legendą i wyszedł z tego obronną ręką.
A co do Godzilli – 100 lat drogi solenizancie, nie zestarzałeś się ani trochę!