search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

MIASTO GNIEWU

Maciej Niedźwiedzki

14 kwietnia 2015

REKLAMA

Miasto gniewu ma wielkie momenty, momenty zapierające dech. Wiem, że to kino kręcone z tezą. Wiem, że Haggis w dość prosty sposób stara się obalić stereotypy. Czuję te chwile, gdy kicz gwałtownie wdziera się w tkankę filmu. Nie potrafię jednak odmówić mu mocy, siły oddziaływania, otrzeźwiającego katharsis. To jeden z tych filmów, który gdzieś we mnie pozostał. Miasto gniewu jest marzeniem o oczyszczającej ulewie. To amerykański sen o odkupieniu win, o duchowym restarcie. Reżyser portretuje swoje postaci aż nadto przewidywalnie. To charaktery zarysowane jaskrawo, to postaci dynamiczne i impulsywne. Znamy je dobrze jeszcze zanim film rzeczywiście się rozpędzi. To w pewnym stopniu stereotypy obecne w rzeczywistości, częściej niefortunne wizerunki ukształtowane przez zachodnią kulturę.

Mściwy ksenofobiczny policjant, meksykańska poczciwa służąca, zamożna pani domu, dwóch czarnych drobnych złodziejaszków z przedmieść, latynoski ślusarz czy pochodzący z Bliskiego Wschodu właściciel rodzinnego sklepu. Ten konglomerat postaci zderza się ze sobą w prawdziwie bolesny sposób. Nad każdą z nich ciąży fatum. Zapowiada to już otwierające film zabójstwo, do spowodowania którego większość dorzuca swoją cegiełkę. Po nim cofamy się o dwadzieścia cztery godziny. Nad bohaterami wisi widmo klęski bądź perspektywa gwałtownych zmian. Haggis lokuje swoje postaci w przełomowych dla nich sytuacjach. W momentach, gdy podejmują decyzje dzielące ich życie na „przed” i „po”. To nie przypadkowi bohaterowie zaaferowani problemami codzienności, ale szczególnie wybrane i przesadnie charakterystyczne jednostki zaprzęgnięte w fabularną machinę. Nie chodzi jednak o narracyjny popis. Miasto gniewu to uniwersalny moralitet o globalnej wiosce, nie tylko rozrachunek z konserwatywną amerykańską obyczajowością.

b

To konflikt płci, społeczne przesilenie, ideologiczna przepychanka, słowny spór w kilku językach świata, wojna klas, religii i ras. Haggis kumuluje zróżnicowane pod względem emocjonalnym sytuacje. Od trywialnej samochodowej stłuczki przez kradzieże po zabójstwo. W tym świecie nieporozumienia są normą, a sięganie po broń spodziewanym przez obie strony zwieńczeniem dyskusji. Ci ludzie ze sobą nie rozmawiają, nie dotykają się. Zatracili jakiekolwiek ślady empatii. Teraz potrafią jedynie skakać sobie do gardeł. Bronią swoich szczelnie zamkniętych mikroświatów, oddzielając się od sąsiadów wysokim murem.

Paul Haggis potrafi w przejmujący sposób rozsadzić te fortece. Robi to w fantastyczny, baśniowy wręcz sposób. Zawsze w tych kategoriach ten film odbierałem. Pewnie dlatego tak wysoko go cenię. Miasto gniewu nie ma ambicji bycia realistycznym portretem współczesnej Ameryki. To jej wyolbrzymiona, nieistniejąca, alternatywna wersja. Marzenie o odbudowaniu własnej reputacji po klęsce jedenastego września. Sytuacji, gdy zaufanie do drugiego człowieka spadło na najniższy od lat poziom, gdy dom przestał być bezpiecznym miejscem, gdy niepokój społeczny burzył wszystkie instytucje i inicjatywy. Haggis w Mieście gniewu przełamuje te bariery, pozwala swoim bohaterom wykrzyczeć się, chwycić za broń, wyładować emocje, skonfrontować z samym sobą. Wtedy będą mogli triumfalnie podnieść głowę do góry. Choćby przez moment poczuć się lepiej.

b

Tak dzieje się w kilku magicznych scenach Miasta gniewu. W jednej z nich John Ryan (Matt Dillon) – szeregowy policjant LAPD – ratuje z płonącego samochodu Christine. Wcześniej ją poniżył, nadużywając władzy w trakcie drogowej kontroli. Zwolnione tempo i patetyczna muzyka pomagają budować napięcie, jednak to, co najcenniejsze, ukryte jest w zachowaniu obu postaci. W dotyku, który tym razem ma zupełnie inne znaczenie. Ten przełomowy moment wzmocniony jest wieńczącym sekwencję spojrzeniem Christiny w stronę Johna. W jednym krótkim ujęciu Haggis zagłębia się w psychologiczny portret obu postaci, uzupełniając go o skontrastowane barwy. Reżyser chwyta w kadr przeżywane przez nich wrażenie wybawienia, wewnętrznej rehabilitacji, ratunku nie tylko na płaszczyźnie fizycznej. Kompletnie oddaje ich przemianę, wyrażając spectrum emocji i ich ukrytą osobowość, ich lepszą stronę. Stają się wiarygodniejsi, pokazują swoją ludzką twarz. Rezygnują na chwilę z odgrywanej codziennie roli. Trawestując jedną z wypowiedzi Johna: “Wiedzą, do czego są zdolni.”

Paul Haggis w tej sekwencji lekko otarł się o estetyczną tandetę, o fałsz. Ja jednak mu wierzę. Tak samo jak wierzę w niemożliwe ponowne spotkanie tych dwóch postaci. Skondensowanie środków filmowego wyrazu i narzucająca się ekspresywność inscenizacji uwzniośla tę scenę, sprawia, że staje się ona symbolem-ikoną. Ten wyidealizowany obraz skupia w sobie wszystko to, za co Miasta gniewu można nie znosić, jak i nim się fascynować. Haggis nie używa półśrodków, rozbuchana strona formalna służy mu do przerysowywania i potęgowania kolejnych zdarzeń. To nie jest prawdziwy świat. W Mieście gniewu panuje logika baśni.

b

Nie mniej magiczna jest historia o „nieprzenikalnej pelerynce”. To artefakt wyciągnięty rodem z kart książek Charlesa Perrault bądź braci Grimm. To dla tej opowieści często wracam do filmu Paula Haggisa. W niej najmocniej wybrzmiewa nieokreślona cudowność (opatrzność?) niejednokrotnie objawiająca się w tym filmie. Wszystkie postaci są niczym figurki przestawiane na mapie Los Angeles. Nieznany Gracz zderza je ze sobą i następnie śledzi, w jakim kierunku podążą. Potem stawia kolejne pułapki. W świecie Miasta gniewu fantastyczne zbiegi okoliczności dwukrotnie wystawiają bohaterów na etyczną próbę. Za pierwszym razem zawodzą, dopiero później mają szansę na weryfikację. Stanowi to dramaturgiczny kręgosłup Miasta gniewu, precyzyjnie spleciona fabuła sprawia, że każde kolejne wyzwanie staje się dla bohaterów coraz cięższe.

Za każdym razem nabieram się na sztuczki Haggisa: na jego podchody, by mnie wzruszyć, na to, jak naciąga granicę prawdopodobieństwa do kosmicznych rozmiarów, na to, jak wyobraża sobie nieistniejące relacje między nieistniejącymi ludźmi, na to, jak kawałek po kawałku sprzedaje mi tą kiczowatą bajkę dla dorosłych, na jej wymuszoną ckliwość. Miasto gniewu to amerykańska baśń. Kupuję ją jednak w całości, z wszystkimi jej skrótami i uproszczeniami. Niektóre gatunki wymagają przymrużenia oka i poddania się umowności świata przedstawionego. Tego samego oczekiwał od swojego widza choćby Frank Capra w To wspaniałe życie. Paul Haggis nie prosił o więcej.

korekta: Kornelia Farynowska

Maciej Niedźwiedzki

Maciej Niedźwiedzki

Kino potrzebowało sporo czasu, by dać nam swoje największe arcydzieło, czyli Tajemnicę Brokeback Mountain. Na bezludną wyspę zabrałbym jednak ze sobą serię Toy Story. Najwięcej uwagi poświęcam animacjom i festiwalowi w Cannes. Z kinem może równać się tylko jedna sztuka: futbol.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA