search
REKLAMA
Recenzje

MA. Już nie taka miła Octavia Spencer

Radosław Pisula

25 czerwca 2019

REKLAMA

Tate Taylor, twórca zaszufladkowany w mocno konwencjonalnych fabułach – takich jak „ten film, który zostanie nominowany do Oscara, bo porusza istotny dla Amerykanów temat w przystępny sposób”, czyli Służące, poprawny biopic Get on Up czy wybitnie sztampowy thriller Dziewczyna z pociągu – postanowił zrobić po prostu „jakiś popieprzony film”. Zgłosił się więc do Blumhouse Productions, które zbija kokosy na zamienianiu tanich i intrygujących pomysłów w kasowe hity, a dodatkowo główną rolę dał swojej etatowej aktorce, Octavii Spencer, która też chciała mieć w końcu jakąś odskocznię od ról „tej poczciwej, czarnej przyjaciółki z drugiego planu”. I niby każdy zaangażowany był tu wyraźnie zdeterminowany, żeby twórczo się odświeżyć, ale nie zawsze w takim szaleństwie jest metoda.

Wyjściowy pomysł Ma jest całkiem interesujący – młoda dziewczyna z matką wracają w rodzinne strony tej drugiej, bo życie dało w kość i trzeba sobie jakoś radzić. Na miejscu nastolatka poznaje szybko grupkę przyjaciół i jest fajnie, zabawa trwa. Podczas jednej z akcji, gdy próbują złapać jakiegoś pełnoletniego, żeby kupił im piwo, trafiają na rezolutną Sue Ann, ochrzczoną później mianem „Ma” (Octavia Spencer), która najpierw załatwia im kartony alkoholu, a potem zaprasza do swojego odludnego domu, żeby w piwnicy mogli imprezować do woli. I na początku wszystko gra i buczy, tylko ich dobrodziejka szybko zaczyna wyraźnie się naprzykrzać, wprowadzając coraz większą niepewność w kręgu przyjaciół. Dzieciaki nie wiedzą też, że zachowanie Ma determinowane jest przez pewne wydarzenia z przeszłości, które na zawsze zmieniły kobietę i zaczynają coraz bardziej przesączać się do teraźniejszości.

I niestety na pomyśle wyjściowym nowalijki tej produkcji się kończą, bo czym dalej w las, tym więcej niezbyt angażującej sztampy. Zaczyna się całkiem nieźle i te początkowe machinacje Ma oraz jej relacja z dzieciakami jest nawet ciekawa i potrafi rozbudzić zainteresowanie. Szybko jednak na drugiej płaszczyźnie zaczyna przebijać się wątek z przeszłości, który chociaż wyraźnie podkreśla źródło zachowań Sue Ann i jest istotny szczególnie w dzisiejszych czasach rozbuchanego okresu dojrzewania oraz znieczulicy, to wydaje się tu dolepiony na siłę, nienaturalnie odstając od głównej osi fabularnej, podążającej na złamanie karku w stronę prostego kina eksploatacji. A i na tym poziomie film nie potrafi złapać odpowiedniego rytmu, bo jest rozerwany pomiędzy próbami pożenienia dwóch strategii podejścia do tematu pogrążania się w szaleństwie – jednak jest zbyt prostacki psychologicznie, żeby w pełni zainteresować widza problemami bohaterki i jej transformacją, a z drugiej strony nie potrafi w pełni oddać się trzymającemu za gardło slasherowi i nawet mimo kilku sytych ujęć wydaje się cały czas iść na ugodę wizualną.

To prościutka produkcja o zemście z nastolatkami i szaleńcem, która nie ma do zaoferowania nic, co by tłumaczyło jej bytowanie na dużym ekranie – wygląda jak prościutki film telewizyjny z lat 90. albo coś, co dzisiaj leci prosto na platformy streamingowe, żeby dopchać bazę. Nie jest to jakieś szczególnie nieudane oglądadło, ale cierpi na jeszcze gorsze schorzenie, bo jest po prostu nijakie – nie trzyma w napięciu, oprócz kilku sekwencji, nie zaskakuje narracją, rozwiązaniami montażowymi, wykłada się też na przeciętnych młodocianych aktorach i zupełnie niewykorzystanym znanym drugim planie (Luke Evans, Juliette Lewis, Allison Janney). Tylko Octavia Spencer dwoi się i troi, żeby pobudzić uwagę odbiorcy i potrafi momentami wprowadzić naprawdę konkretny niepokój, szczególnie przechodząc z wizerunku dobrej kumpeli w zimnego taktyka. Nie będzie to dla niej żaden kamień milowy na polu transformacji wizerunku, ale to ona trzyma tę rozmemłaną historię w kupie.

Ma to ze wszech miar przeciętny thriller, który chciałby powiedzieć coś więcej, ale robi to strasznie cichutko. Psychologicznie jest spłaszczony, straszy też jakoś tak od niechcenia, a najczęściej wlecze się niemiłosiernie, gdy podążamy za bandą instagramowych ślicznych dzieciaków. Coś tam w rdzeniu opowieści niby się tli, ale Taylor ma za mało pary w rękach, żeby ten ogień rozniecić. Niegroźny seans do kotleta – tylko jaki jest sens w dzisiejszym natłoku świetnych narracji oglądać coś tylko dla zabicia czasu?

REKLAMA