JUPITER: INTRONIZACJA. Science fiction, które przykuje twoją uwagę… z daleka
Mieli ogrom pomysłów i z żadnego nie potrafili zrezygnować. Chcieli wypełnić swój film wszystkim, co zobaczyli w Kinie Nowej Przygody, w Star Trekach, w Star Warsach, w produkcjach Marvela, w Niezgodnych. Całość, by nadać tej historii uniwersalny wymiar, zalali bardzo czytelnymi odwołaniami do Kopciuszka oraz Pięknej i Bestii. Nie przeszkadza mi fakt, że rodzeństwo Wachowskich tak bezpośrednio odwołują się do wszelakiego rodzaju wytworów kultury: że sięgają po sprawdzone opowieści, z fragmentów których sami lepią własne dziełko. Nie posądzam ich o odtwórczość w jakimkolwiek stopniu, nie przeszkadza mi ich scenopisarska maniera. Przecież już słynny Matrix był składakiem i eksperymentem. Ważne wtedy było, że rodzeństwo potrafi wyważyć ekspresyjną efektowność (niech nawet będzie „efekciarstwo”) i angażującą stronę merytoryczną. Jedno drugiemu służyło, jedno drugiemu było konieczne.
Może za daleko sięgam do historii, ponieważ rodzeństwo od 1999 roku bardzo się zmieniło. Pozostanie chyba już na zawsze twórcami jednego wybitnego filmu. Od dawna na ich produkcje nie czekam, niczego się od nich nie spodziewam. To teraz wyłącznie formaliści – już nie narratorzy, graficy – już nie bajarze. Bardziej zajmuje ich faktura skrzydeł szpiczastouchego Channinga Tatuma. To kim ten bohater jest, to sprawa drugoplanowa. W Jupiter: Intronizacja więcej dowiadujemy się o jego latających butach niż o jego charakterze
Ostrzegam również, że jeśli ktoś widział zwiastun, to widział też film. Trudno cokolwiek więcej wydobyć z dwugodzinnego seansu. To film powierzchowny i pusty, przypominający mi doświadczenie oglądania fajerwerków. Na początku trochę jarają, bo dostarczają atrakcyjnych widoczków, ale niespodziewanie szybko nużą. W końcu zaczynam wyczekiwać, aż ucichnie towarzyszący im huk. Nie wiem też, czy potrafiłbym streścić fabułę Jupiter: Intronizacja. Pierwsze kilkanaście minut ma być wprowadzeniem głównej bohaterki – gra ją Mila Kunis. Twórcy chcą, byśmy poznali tę dobrą, niewinną duszyczkę. Jest biedną sprzątaczką, prowadzącą uciążliwe i monotonne życie. Bez perspektyw, bez szans na awans, bez środków do życia, bez szczęśliwych dni.
Zawsze widzimy ją w pełnym makijażu, z idealną fryzurą i cerą bez cienia zmarszczek. Sylwetka oraz prezencja Kunis wywodzi się z cudownego świata reklam. Niech będzie – Kunis ma się czym pochwalić. Przeszkadza mi jednak to, że wszędzie wokół widzimy bagno i brud. Ona nie należy do tego miejsca. To nie była przemyślana decyzja reżyserów, ale ich niechlujstwo, ponieważ nie panowali ani nad całością, ani nad detalami. Świat przedstawiony wydaje się więc sztuczny i obcy. Scenarzyści nie tworzą jednak kolejnej baudrillardowskiej symulacji podważającej autentyczność rzeczywistości, ale jedynie mnożą pytania, na które nie dostaniemy odpowiedzi.
Na Ziemi szybko wylądują kosmici. Od tego momentu nie potrafię wydobyć z Jupiter: Intronizacja spajającej go idei – sensu. Odbiegałem czasami myślą od samego seansu, wyobrażając sobie, jak mógł powstawać scenariusz. Zastanawiałem się na kilkoma wariantami, ale najbardziej prawdopodobna wydała mi się taka oto możliwość. Przy komputerze siedzi Lana i czeka na pomysły zamyślonego Andy’ego, który wypowiada lakoniczne zdania: „Dodajmy jaszczury”, „Lano, mamy już takie humanoidalne małe stworki podobne do Zgredka w Harrym Potterze?”, „Nie mamy! To dopisz je tam gdzieś”, „Co myślisz o latających jaszczurach, pewnie będą jeszcze lepsze?”, „Jakie uszy ma ten nasz główny bohater? Niech będzie miał szpiczaste i niech będzie człowiekiem-wilkiem”, „Zróbmy dodatkowo takich dwóch typków z dziwnymi twarzami i na koniec człowieka-słonia”, „Tylko z krótką trąbą”, „Brakuje mi jeszcze pszczół, które będą robiły coś magicznego, wymyśl coś, Lano, i wpisz”, „Jeszcze powinny być jakieś dziwne statki i wybuchy – ważne, by się działo!”, „Pamiętaj o dziewczynie z fioletowymi włosami”.
Nie mam nic przeciwko space operze – to szlachetny gatunek z bogatą tradycją. W przypadku Jupiter… kompletnie nie wierzę w ten świat. Składa się z elementów, których nie potrafię do siebie dopasować. Wykorzystane zostały nie dlatego, ponieważ były potrzebne, ale by czymkolwiek wypełnić pełny metraż. Jupiter: Intronizacja to film zrobiony na poważnie, snuta opowieść nie jest wzięta w cudzysłów, jak w Strażnikach Galaktyki. Reżyserski duet nie ma dystansu do opowiadanej historii. Twórcy chcą, by ich film spełnił jakąś misję, by coś przed nami odkrył.
W takiej sytuacji oczekuje przejrzystej ekspozycji, wprowadzenia w świat przedstawiony. Wyjaśnienia, dlaczego to uniwersum funkcjonuje tak, a nie inaczej, skąd biorą się te wszystkie postaci. Niestety od razu jesteśmy rzuceni na głęboką wodę. Gdy w filmie dzieje się wszystko naraz, to wiem, że jego autorzy nie mają mi nic do powiedzenia. Fabułka jest jedynie pretekstem do wydania milionów na efektownie wyglądające obrazki. Za nimi nic się nie kryje – są jedynie fortelem.
W Jupiterze można spodziewać się naprawdę wszystkiego. Dwie koncepcje warte rozwinięcia, ale w całość wplecione raczej przypadkowo, zalane są morzem tandetnej ornamentyki i męczącym pustosłowiem. Jupiter: Intronizacja to tania odpustowa błyskotka – z daleka przykuwa uwagę. Momentalnie się jednak rozpada, gdy tylko weźmiemy ją w ręce.
korekta: Kornelia Farynowska