Grand Budapest Hotel
Autorką recenzji jest Kaja Kryda.
W najnowszym dziele Wesa Andersona aż roi się od znaków rozpoznawczych reżysera. Jest dekoracyjna symetria kadrów, nastrojowa muzyka Alexandre’a Desplata, jest i baśniowość przełamana humorem i groteską. Wydaje się też, że do produkcji Anderson zaangażował wszystkich swoich ulubionych aktorów-przyjaciół (Bill Murray, Edward Norton, Tilda Swinton, Adrien Brody, Willem Dafoe, Owen Wilson), którzy na ekranie stworzyli galerię bogato wystylizowanych epizodycznych postaci.
PRZECZYTAJ FILMOGRAFIĘ WESA ANDERSONA.
Oto mamy skomponowaną szkatułkowo historię – pierwszym jej narratorem jest autor powieści „Grand Budapest Hotel” (Tom Wilkinson), który w swej gawędzie przenosi nas z roku 1985 w lata 60., kiedy to jako młody pisarz rezydował w podupadłym i będącym cieniem swej dawnej świetności hotelu Grand Budapest, położonym w fikcyjnym środkowoeuropejskim państwie Zubrowka. Jeden z nielicznych gości kurortu budzi jego szczególne zainteresowanie; okazuje się, że jest to tajemniczy właściciel hotelu, Monsieur Zero Moustafa (F. Murray Abraham). Zafrapowany pisarz nawiązuje z nim rozmowę – i tu poznajemy nietuzinkową historię Moustafy.
Jako młody chłopiec zaczyna on pracować jako boj hotelowy u boku jednego z najwspanialszych w swym fachu odźwiernych, Monsieur Gustave’a H. (Ralph Fiennes). Sława dostojnego dozorcy przyciąga gości w równym lub nawet większym stopniu co doskonała reputacja hotelu. Mamy lata 30., w Europie rośnie w siłę nazizm, wojna wisi na włosku. Grand Budapest przeżywa czasy swojej największej chwały, podobnie jak M. Gustave, który za dnia z nienagannym profesjonalizmem dogadza gościom, a nocą składa jednoznaczne w swym celu wizyty bogatym, podstarzałym klientkom. Sielanka kończy się, gdy jedna z jego kochanek, Madame D. (Tilda Swinton), ginie w niewyjaśnionych okolicznościach i zostawia swojemu ulubionemu odźwiernemu w spadku niezwykle kosztowny obraz. Chciwi krewni zmarłej, na czele z jej synem (Adrian Brody), są oburzeni, a M. Gustave zostaje oskarżony o morderstwo. W oczyszczeniu się z zarzutów i przechytrzeniu złowieszczego w swej nazistowsko-wampirycznej stylizacji prześladowcy (Willem Dafoe) pomaga mu jego uczeń i pracownik, młody Zero Moustafa.
Reżyser – jak filmowy M. Gustave – dba o najdrobniejsze detale. Podobnie jak hotelowy odźwierny, który zawsze owiany jest mgiełką ulubionego „L’Air de Panache”, tak i widowisku Andersona towarzyszy charakterystyczny rozmach. Forma jest w tym spektaklu wszystkim. Jej przepych niewątpliwie zachwyca, ale momentami też męczy, przytłacza. Mamy paletę nietuzinkowych bohaterów, odegranych przez wyborowe grono aktorów – w tym młodą adeptkę sztuki cukiernictwa, Agathę (Saorise Ronan), ze znamieniem w kształcie Meksyku na policzku (bo czemużby nie?), czy pokrytego przypominającymi dziecinne rysunki więziennymi tatuażami Ludwiga (Harvey Keitel) – jednak większość z tych postaci jest równie efektowna, co płaska.
Podobnie jest z podejściem Andersona do Starego Kontynentu: środkowa Europa to dla niego cukierkowa pocztówka pełna ekscentrycznych charakterów o egzotycznie brzmiących imionach, a jej zawirowania historyczne służą mu jako widowiskowe ubarwienie fabuły. Ta maniera może razić, jednak wskazuje nam na drugie dno filmu – otóż bogata forma w tym przypadku stanowi również treść dzieła. „Grand Budapest Hotel” zdaje się objawiać tęsknotę Andersona za zatartymi dziś wartościami, takimi jak dbałość o zachowanie określonych reguł estetycznych (chociażby w architekturze i ubiorze), etyka pracy, czy dobre maniery. Przymioty te wyraża przede wszystkim M. Gustave, który w swym usposobieniu nawet w latach 30. wydawał się współczesnym sobie „człowiekiem starej daty”. Ilustrację tych wartości stanowi też jednak film jako całość, dopieszczony w każdym szczególe.
„Grand Budapest Hotel” pozostawia podobne wrażenie, co wiele poprzednich dzieł jego twórcy, który zdążył nas już przyzwyczaić do urzekającej estetyki, doskonałych aktorów i starannie dopracowanych detali. W nastawionym na szybkość przekazu bardziej niż na jego jakość współczesnym świecie, produkcje Wesa Andersona przypominają pamiątki z dawnych lat: ręcznie malowaną widokówkę, starannie wykaligrafowany list, czy utkany z cierpliwością i oddaniem dekoracyjny gobelin. Można lubić jego filmy lub nie, lecz nie da się nie docenić ich dopracowanej formy. To właśnie ona sprawia, że dzieła Andersona są poniekąd ponadczasowe, podobnie jak secesyjne kamienice, czy barokowe obrazy – i te, w swej ozdobności, wcale nie muszą odpowiadać wszystkim gustom.