GRA GERALDA. Wciągająca i szokująca adaptacja powieści Kinga
Tekst z archiwum Film.org.pl
W przypadku filmowych adaptacji prozy Stephena Kinga, które ujrzały światło dzienne w 2017 roku, to Gra Geralda, najnowsza produkcja Netflixa, jest już numerem trzecim (nie licząc entych Dzieci kukurydzy, skierowanych od razu na rynek DVD), a niedługo premierę mieć będzie jeszcze jeden film – 1922. Do tego dochodzą także dwa seriale – Mgła i Mr. Mercedes. Jak już wspominałem w artykule o zbliżających się adaptacjach, król horroru nie miał tak dobrej passy od 2007 roku, więc wpływy z tantiem pewnie muszą go cieszyć. Istotne jednak, że za przykładem Tego zauważalna jest także zmiana jakościowa w przetwarzaniu myśli mistrza na ruchomy obraz. Co ważne, poprowadzona sprawną ręką Mike’a Flanagana Gra Geralda także się w to wpisuje.
Na początku istotna uwaga. Nie napisałem tej recenzji z perspektywy czytelnika będącego za pan brat z literackim oryginałem. Nie będzie to zatem szczegółowe porównanie jednego z drugim, bo też nie ma dla mnie znaczenia, w co bohaterka (nie) była ubrana w książce, a w co ostatecznie przywdziali ją w filmie. Tekst ten jest przede wszystkim oceną zamienionych w obraz myśli, przesłań i… uczuć.
Zarówno pomysł wyjściowy Gry Geralda, jak i jego pierwsze kilkanaście minut, stanowią spełnienie marzeń sennych wszelkiej maści mizoginistów. Widz otrzymuje bowiem, niemalże jak na tacy, obraz kobiecego zniewolenia, którym może się napawać. Dzieje się to za sprawą nader urodziwej bohaterki, którą małżonek, w ramach przełamania sypialnianej rutyny, postanawia przykuć kajdanami do łóżka. Kajdanki są pewne, a łoże wykonano z litego drewna. Pech chce jednak, że wybranek serca nie wytrzymuje emocji i schodzi na zawał. I tu dla bohaterki zaczyna się walka o przetrwanie. Szukanie ratunku w skrajnie beznadziejnej sytuacji, ale także ponowne mierzenie się z tym, co było częścią jej przeszłości, lecz postanawia raz jeszcze dać o sobie znać.
Nim bohaterka odpłynie zupełnie w swych fantazjach, dla widza z kolei trwa niekończąca się stopklatka. Choć dla jednych wypadnę na szowinistę, to jednak jestem zdania, że pierwszym, ale i podstawowym czynnikiem zachęcającym zarówno do obejrzenia filmu, jak i podtrzymującym wolę dotrwania do końca, jest prymitywna u podstaw chęć przyjrzenia się półnagiej Carli Gugino wijącej się na łóżku. Możecie obrzucić mnie pomidorami za szczerość, ale ja także uległem tej fascynacji i przez pierwsze kilkanaście minut od tego, co faktycznie stanie się z bohaterką, o wiele bardziej interesowało mnie, kiedy w końcu pies-przybłęda zedrze z niej tę kieckę.
Twórcy zatem doskonale wiedzieli, w czym tkwi podstawowy potencjał myśli Kinga, i wykorzystali go brawurowo w żywym, wręcz epatującym cielesnością obrazie. Sytuacja jednak zmienia się diametralnie, gdy obok fantasmagorii zmarłego męża (pośmiertnie nieustannie wbijającego szpilę w bok swej połowicy), bohaterce w końcu objawia się ona sama, ale w nieco innej wersji. To drzemiąca w niej silna i niezależna kobieta pojawia się po to, by obudzić swoją „właścicielkę” ze snu wywołanego rozpaczą nad losem swoim i swego wybranka.
Najbardziej niezwykłe w Grze Geralda jest zatem to, że choć z opisu fabuły zapowiada erotyczny thriller, ostatecznie woli postawić na psychologię, której główna osią jest walka z traumą przeszłości oraz, co istotniejsze, reinterpretacja własnej kobiecości. Jeśli miałbym zatem do czegoś film Flanagana porównać, to byłaby to Grawitacja Alfonsa Cuaróna. Nie o fajerwerki wizualne chodzi (choć tych – w nieco innym sensie, a jednak – Grze Geralda nie brakuje), a o koncept, wedle którego obserwowana przez widza walka o życie tak naprawdę prowadzi do zwycięstwa bohaterki nad dawnym urazem.
Można Grę Geralda odbierać zatem w kategoriach metaforycznych. Jest w tym jednak autentyzm, są prawdziwe emocje. Nikt nie sili się, by łopatą wbić konkretne przesłania, służące czynieniu społecznego dobra. Ta bohaterka po prostu wiele przeszła. I nam, poprzez współczucie, nie pozostaje nic innego, jak wyrazić zachwyt nad tym, w jak przekonujący i waleczny sposób postanowiła się – dosłownie – wyemancypować.
Ale mam jedną uwagę. Finał tej opowieści został poprowadzony zbyt szybko, niemal naprędce, kierując w dodatku do wyjątkowo typowych rozwiązań i bezpiecznego wydźwięku. O wiele lepiej film sprawdza się w trakcie, gdy trwa główna akcja, gdy bohaterka siłuje się z demonami przeszłości, pozostawiona na pastwę losu. Nie zmienia to jednak faktu, że Gra Geralda to wyjątkowo sprawny i przede wszystkim dogłębnie intrygujący przykład przełożenia myśli Stephena Kinga na film. Wciąga i nie pozostawia obojętnym, a gdy potrzeba, także szokuje.
korekta: Kornelia Farynowska