EUFORIA, sezon 2 – recenzja pierwszego odcinka. ARCYDZIEŁO telewizji powraca
Już jest. Arcydzieło współczesnej telewizji, być może najważniejszy emitowany aktualnie serial powrócił z drugim sezonem. Drugim sezonem, który pierwotnie zobaczyć mieliśmy już w 2020 roku, ale na który przez pandemię i zawieszenie prac na planie czekać musieliśmy do dziś. Euforia już tu jednak jest.
Oczywiście oczekiwanie na kolejny sezon ogromnego hitu HBO i wielkiego fenomenu popkulturowego nie dłużyły się tak bardzo, bo Sam Levinson – scenarzysta i reżyser formatu, autor m.in. Assassination Nation czy Malcolma i Marie – po drodze dał nam dwa intymne odcinki specjalne, które skupiały się na postaciach Rue (Zendaya) i Jules (Hunter Schafer), głównych bohaterek Euforii. Teraz w końcu udało mu się zaprezentować światu drugi, pełnoprawny rozdział historii o trudach życia amerykańskiego pokolenia Z.
Pierwszy odcinek nowej serii, o jakże pięknym tytule Trying to Get to Heaven Before They Close the Door (Próbując dostać się do nieba, zanim zamkną drzwi) w całości – poza klasycznym już prologiem, który ponownie skupia się na dzieciństwie jednego z bohaterów serialu i tym razem robi to w sposób absolutnie zaskakujący – ma miejsce podczas sylwestrowej nocy, idealnej przecież oprawy dla tego serialu, bo kojarzącej się z używkami, nieodpowiedzialnymi decyzjami, ale też romantyczną nadzieją na lepsze jutro. W otwarciu sezonu twórcy z jednej strony dość niespiesznie przypominają nam o większości głównych bohaterów poprzedniej serii i pokazują, w którym momencie życia znajdują się po intensywnych wydarzeniach znanych z poprzednich odcinków, z drugiej strony jednak potrafią maksymalnie i zaskakująco przyspieszyć, aby w pewnych momentach całkowicie przestawić pionki na życiowej planszy Rue i jej kolegów ze szkoły.
Co na ten moment jest chyba jednak najciekawsze i najbardziej satysfakcjonujące, to fakt, że Sam Levinson udowadnia, że doskonale wie, co robi. Udowadnia, że jest niesamowicie świadomym twórcą. W wywiadach młody reżyser przyznał, że wielki fenomen, którym bez wątpienia był sezon pierwszy formatu pożyczonego z izraelskiej telewizji, stanowił dla niego wyzwanie w kontekście z jednej strony sprostania oczekiwaniom widzów, a z drugiej niewpadnięcia w pułapkę próby przypodobania się odbiorcom. A zatem sezon drugi to oczywiście znajomy klimat i wizualny odjazd Euforii, ale na pewno nie rzecz wtórna i głaskająca fanów po głowie. Po pierwszym narkotyczno-tripowym sezonie, introwertycznym i melancholijnym bożonarodzeniowym odcinku o Rue oraz intymnym i onirycznym odcinku specjalnym o Jules dostaliśmy kolejne przekierowanie atmosfery świata Euforii. Tym razem to rzecz dużo bardziej odarta z blasku i brokatu charakterystycznego dla strony wizualnej pierwszej odsłony serialu. Nowe otwarcie jawi się jak wspomnienie z nie do końca zapamiętanej domówki czy znaleziony album z rozświetlonymi fleszem zdjęciami z kliszowej taśmy analogowego aparatu. Jak powiedział sam Levinson: sezon pierwszy był imprezą o drugiej w nocy, drugi jest imprezą o piątej nad ranem. I słowa te wydają się kluczem do zrozumienia jego zamiarów.
Jestem bardzo ciekawy tego, co twórcy przygotowali dla nas w kolejnych odcinkach. Już w tegorocznym debiucie poznaliśmy dwie nowe postaci, wyraźnie zauważyliśmy zmiany u tych poznanych w 2019 roku, a nie trudno też dostrzec, że wśród nich znajdą się takie, które w końcu zasłużyły na większą uwagę Levinsona, bo dość powiedzieć, że prawdziwym sercem tego odcinka jest ujmująco rodząca się relacja między siostrą Cassie, Lexi (naprawdę świetna tu Maude Apatow), a Fezco, dilerem Rue.
Trudno powstrzymać mi dreszcze ekscytacji i łzy wzruszenia. Euforia wróciła!