search
REKLAMA
Nowości kinowe

Dżej Dżej

Krzysztof Połaski

19 czerwca 2014

REKLAMA

plakat_mBorys Szyc – to imię i nazwisko dawniej kojarzyło się z wielkim aktorskim potencjałem i talentem. Jednak to już historia. Dzisiaj, gdy mówimy Szyc mamy przed oczami symbol kiczu i złego gustu. Urodzony w Łodzi aktor, który ostatnie kreacje na miarę swojego talentu stworzył bodaj w „Wojnie polsko-ruskiej” Żuławskiego oraz „Krecie” Lewandowskiego, gdzieś zatracił samego siebie. Pogubił się. Jego kolejne kinowe wybory okazywały się dotkliwymi porażkami; o takich tytułach jak „Sztos 2”, „Kac Wawa” czy „1920 Bitwa Warszawska” chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Niestety, debiutancka pełnometrażowa fabuła Macieja Pisarka pt. „Dżej Dżej” to kolejna czarna plama na aktorskim CV Borysa Szyca.

Chyba każdy facet chociaż raz w życiu został zapytany o to, na co głównie zwraca uwagę u kobiet. Wiecie, twarz, oczy, biust, tyłek, te sprawy. Ja zawsze na to pytanie mam jedną odpowiedź, a mianowicie – głos. Nie będę się teraz rozpisywał na ten temat, bo to nie czas i miejsce na tego typu prywatę, ale chciałem w ten sposób jedynie wyrazić swoje zrozumienie dla głównego bohatera „Dżej Dżeja”. Aczkolwiek raczej nie zakochałbym się w głosie Justyny Sieniawskiej.

1

Tytułowy „Dżej Dżej”, czyli Jurek Jurecki (Borys Szyc), jest dziwakiem. To samotny facet po trzydziestce, stroniący od kontaktów z innymi ludźmi, swoje potrzeby seksualne realizujący za pomocą seks kamerek. Jego jedynymi przyjaciółmi są… samochód oraz – przyozdobiony tapetą z biuściastą blondynką – smartfon. Oczywiście każde z nich ma swoje imię, więc Mercedes jest nazywany Wacusiem, a telefon Pamelą. Jurek wiele do szczęścia nie potrzebuje; ma skromne mieszkanie w obskurnym bloku oraz słabo wynagradzaną pracę na stanowisku operatora śluzy, lecz to wszystko wystarcza mu do życia i kupowania coraz nowszych urządzeń elektronicznych.

Wiele się zmienia, gdy na drodze pana śluzowego pojawia się ONA, dziewicza, jeszcze nie skalana żadną aktualizacją, nawigacja samochodowa. Jurek szybko zdziera z niej folię ochronną i swoimi spracowanymi rękami zmienia głos Tomasza Knapika na bardziej seksowny oraz nadaje imię godne najlepszych cór Koryntu rodem z odlotów – Carmen. W końcu ma o kogo dbać, ale nowe mapy i pochewki to nie są tanie rzeczy… Pensja przestaje wystarczać na kolejne zachcianki ukochanej, trzeba się zadłużyć albo nawet posunąć do czegoś znacznie gorszego. Carmen to wymagająca partnerka, musi być traktowana jak na nawigację z wyższej półki przystało.

2

Brzmi idiotycznie, prawda? Mimo wszystko, to naprawdę mógł być udany film. Gdyby Maciej Pisarek, będący jednocześnie reżyserem i scenarzystą tego „potworka”, miał chociaż odrobinę wyczucia i jakiś pomysł na tę produkcję, to być może otrzymalibyśmy ciekawy dramat o samotności, historię zagubionego człowieka, który nie potrafi nawiązać kontaktu z innymi ludźmi, a swoje emocje kieruje ku urządzeniom, będącymi czymś w rodzaju jego rodziny zastępczej. Tak się nie stało.

„Dżej Dżej” zawodzi na każdym polu. Patrząc na kolejne sceny tej – dofinansowanej przez PISF – produkcji można odnieść wrażenie, iż twórca kompletnie nie wiedział, co chce pokazać na ekranie. Zupełnie tak, jakby tylko rzucił okiem na scenorysy i dziurawy scenariusz, na szybko zrealizował wybrane sceny, a następnie zabawił się w montażowni w układanie puzzli. Całość zaczyna się jak dramat, aby niedługo później przemienić się w (niby) komedię, gdzieś pomiędzy pojawiają się sceny klimatem nawiązujące do filmów grozy, natomiast tuż przed napisami końcowymi projekt zamienia się w thriller. Kompletny miszmasz, pomieszanie z poplątaniem, nikt nie wie o co chodzi.

3

Tu nic nie jest dobre. Borys Szyc walnie kilka głupich min, trochę się powygłupia i to w zasadzie tyle. Aż przykro patrzeć na człowieka, który chociażby w „Oficerze” Dejczera był odkryciem, a dzisiaj jest… twarzą najgorszych polskich filmów. Zresztą w „Dżej Dżeju” każdy aktor się marnuje, czego najlepszym przykładem jest kompletnie pozbawiony humoru i ograny do granic możliwości motyw złego gliny (Jan Wieczorkowski) oraz dobrego adwokata (Bartłomiej Firlet). Autor chyba myślał, że nadając temu drugiemu nazwisko Myszka i czyniąc go przestraszonym niczym mysz pod miotłą, będzie zabawnie. Cóż, wyborny żart. Lepszych w tym dziele nie uświadczycie.

To nie koniec błazenady. Czarę goryczy przelewa Paweł Burczyk jako przedstawiciel firmy udzielającej szybkich pożyczek, odwiedzający Jureckiego i zachęcający do podpisania umowy niczym Mefistofeles kuszący Fausta. Na deser zakończenie stylizowane na „Milczenie owiec”, idiotyczne, wyglądające jakby zostało dodane na siłę, z braku innych pomysłów.

Jakiś czas temu Internet podbijał film, gdzie dwie emerytki na pytanie reporterki o legalizację marihuany odpowiedziały: a komu to potrzebne? A dlaczego? Dokładnie te same pytania zadałem samemu sobie po projekcji „Dżej Dżeja”. Walka o tytuł najgorszego polskiego filmu tego roku trwa w najlepsze, „Kochanie, chyba cię zabiłem” ma naprawdę godnego konkurenta. Aż strach pomyśleć, co naszej kinematografii przyniosą kolejne miesiące.

REKLAMA