DOBRE MIEJSCE – SEZON 4. Tam, gdzie jest nudno, ale będziemy szczęśliwi
Rzadko kiedy zdarza się, by producenci celowo doprowadzili do zakończenia danego serialu. Tym bardziej takiego, który przynosi zyski i cieszy się stosunkową popularnością. Tak było z Dobrym miejscem. Czwarty sezon okazał się tym ostatnim, domykającym rozpoczęte wątki, a także otwierającym furtki do nowych interpretacji. Bohaterowie jeszcze raz poszukują mitycznego “dobrego miejsca”, a pozagrobowa predestynacja prowadzi ich do kolejnych zwariowanych lokacji. Szukają siebie, zatracają się w egzystencjalnych kontemplacjach, wspominają dotychczasowe życie (przed i po śmierci). Z odcinka na odcinek wartka akcja odchodzi na bok, a tempo spowalnia i zostaje unormowane do zwykłej formuły obyczajowej. Następuje trzeźwe, logiczne rozstanie z jowialną ferajną, która walczy o uratowanie całego gatunku ludzkiego. Każda przygoda musi się kiedyś skończyć. Później pewno nie będzie tak ekscytująco, dla naszych bohaterów może stać się nawet nudno. Ale będą szczęśliwi. To było ich życie (sic!). A nawet dwa. Czas rozliczyć się z każdym z dokonanych wyborów.
Czwarty sezon zaczyna się tam, gdzie skończył się trzeci. W tym samym miejscu, po bolesnych i dość powywracanych wydarzeniach. Nic nie jest już takie same, bo szans dla relacji Eleanor i Chidiego praktycznie nie ma, stres zżera od środka Michaela, a Jason wydaje się być mądrzejszy niż kiedykolwiek. Członkowie drużyny mają 13 odcinków na odnalezienie idealnego klucza, by godnie przeżyć swój czas na ziemi, a także poszukują sposobów, by zaimplementować choć trochę dobra w nowych członkach miejskiej społeczności, którymi przecież jeszcze niedawno byli Eleanor, Chidi, Tahani i Jason. To sezon pełen powrotów, krzykliwych scen oraz wzruszających krótkotrwałych momentów skupienia. Wszyscy odchodzą, ale sam serial nie da o sobie tak łatwo zapomnieć.
Finałowa odsłona serii swój fundament buduje na łzawym sentymentalizmie, co wcale nie oznacza, że jego cukierkowatość z góry świadczy o stereotypowym poruszaniu widzów na siłę. Gdy przestudiujemy fabułę poprzednich epizodów oraz poszczególne dialogi albo po prostu zestawimy wydarzenia teraźniejsze z przeszłymi, okaże się, że całe Dobre miejsce zdaje się być serialem od początku do końca zamierzonym, przemyślanym, korzystającym ze zdroworozsądkowych, ale unikatowych schematów. Sam Michael Schur tłumaczył, że raczej zapowiadało się na mniejszą liczbę sezonów, a z jego wypowiedzi fani wywnioskowali jedno – to cud, że otrzymaliśmy aż cztery, tak zróżnicowane, zbite i przepełnione twórczą świeżością. Jeżeli przypomnicie sobie, jak plastyczne bywały początkowe przygody postaci (nie oszukujmy się, ten cliffhanger z pierwszego sezonu bije na głowę niejedno zakończenie i jest na poziomie tych z Przyjaciół lub drugiego sezonu Specjalisty od niczego). Zatem psychoanalityczna wiwisekcja, którą twórcy ponownie przeprowadzają na bohaterach, najwidoczniej musi im uzmysłowić, że w tym uniwersum nie ma miejsca na szczęśliwe zakończenia. Pozostają jedynie te słodko-gorzkie.
Nieznośna lekkość bytu portretowana jest tu w typowo wesołkowatym tonie; Dobre miejsce bywało pełne serdeczności, a dodatkowo twórcy obdarowywali nas żartami, które pomimo swej częstej nieśmieszności paradoksalnie rozbawiały widza. Często obnażały one popkulturę albo dzięki swojemu autotematyzmowi rozpracowywały własną budowę. Postaci żonglują nimi dowolnie w każdym odcinku i dalej to działa, zaś szaleńczy absurd Jasona staje się dla nich swoistym dopełnieniem, a przy tym wiarygodnym dla widza kontrastem. Same przytłaczające zdarzenia oddziałują na postać Teda Dawsona, a rolę architekta przejmuje Eleanor, odmieniona, choć wciąż niepewna, bo dopiero co utraciła miłość życia. Ewentualnie kilkuset wcieleń, ponieważ działania Michaela miały ogromny wpływ na każdego z głównych bohaterów. Fabuła jest sprężysta, twórcy skaczą z kwiatka na kwiatek i bawią się formą, a w tych 13 odcinkach udaje im się zmieścić naprawdę masę materiału. W końcu spotkamy wielu epizodycznych gości, w tym samą Lisę Kudrow i Nicka Offermana!
Motyw życia po śmierci eksploatowany jest w kinie od kilkudziesięciu lat, począwszy od klasycznych Awantury w zaświatach i Niebiosa mogą zaczekać, po komiczne Sok z żuka czy Miasto duchów. Schur nie boi się czerpać z każdego z tych tytułów, do tego kradnie szaleństwo z Biura, dodaje parę własnych haseł i wychodzi mu mieszanka wybuchowa, pełna kiczu, absurdalnych sprzeczności i kończąca się tam, gdzie powinna. W naszym osobistym dobrym miejscu. Bo każdy doświadczy ją na swój indywidualny sposób. Jesteście gotowi?