BRZYDCY. Science fiction o fanach Pudelka [RECENZJA]
Obejrzałem ten film tuż po Bokserze Mitji Okorna, tak więc przeskok emocjonalny i jakościowy jest dla mnie tak szeroki jak Kanion Kolorado, oczywiście na korzyść Boksera. Brzydcy w reżyserii McG to taka bardziej infantylna Niezgodna, którą nie wiedzieć czemu ktoś chciał po latach znów odtworzyć, tym razem stawiając na urodę. I małe ma znaczenie, że to adaptacja powieści. Materiał jest mało wyszukany treściowo. Od seansu minęło już kilkanaście godzin, a ja wciąż zachodzę w głowę, jak to się mogło stać, że w fabule dokonano przeskoku od zrujnowanej katastrofą ekologiczną Ziemi do osobliwego, nowego społeczeństwa, tak zaawansowanego, że tworzy nowych ludzi, a przy tym obowiązkową lekturą jest w nim podręcznik pt. Jak być wymalowaną lalką na czerwonym dywanie. To w końcu ta nasza planeta została zdemolowana czy nie?
Zniszczyli ją tzw. RDZAWCY, czyli fani staromodnego metalu, ropy naftowej, wysokooktanowej benzyny i być może też dżinsów. Generalnie stary świat ze swoimi podziałami na czarne i białe, bez pardonu wykorzystujący zasoby naturalnie Ziemi, musiał upaść. Zostały po nim tylko ruiny wieżowców, które stopniowo zjada mech. Na tych gruzach starej cywilizacji zrodziła się nowa, bardziej eko, kolorowa, dążąca do doskonałości i równości, lecz składająca się z dalekich potomków rdzawców. W gruncie rzeczy więc nie mogło być inaczej, a nowe społeczeństwo znów się podzieliło, a nawet dosłownie odgrodziło wysokimi murami od sąsiadów. W jednym z takich państw-miast mieszka główna bohaterka, która w wieku 16 lat, jak każdy, musi przejść operację, która uczyni ją piękną, doskonałą, potrzebną, co w praktyce oznacza przeniesienie do wyższej kasty społecznej – pytanie tylko: za jaką cenę. Te karty oczywiście zostaną w końcu odkryte, lecz nim to się stanie, trzeba jeszcze doczekać chociaż do połowy filmu, a przy takich dziurach fabularnych wcale nie jest to proste. Główna rola została powierzona Joey King, a partnerują jej m.in. Keith Powers oraz Brianne Tju. Pewnie ich nie znacie, chociaż takie filmy jak The Kissing Booth oraz Wojna o jutro znacie. Nieznani aktorzy oczywiście nie są problemem, chociaż mogą być cenną wskazówką. Problem tkwi jednak w czymś innym, a jest to główny trzon fabuły, czyli motyw.
Motywem, wokół którego wszystko się kręci, jest domniemana niedoskonałość głównej bohaterki Tally. Podobno ma ona zeza, którego tak naprawdę niezbyt widać, poza tym jest podobno brzydka, niezgrabna itp. Często wyświetla sobie w lustrze swoją wizję siebie po operacji, która jest podobno bardzo inwazyjna. Problem w tym, że widzom jest prezentowana wizja nowej Tally po prostu wymalowanej, uczesanej i lepiej ubranej niż ten szary uniform, który nosi w specjalnej szkole, która przygotowuje 16-latków do biologicznej konwersji. O co więc tu naprawdę chodzi? O podpowiedzenie nastolatkom, żeby nie stosowały jaskrawego makijażu, bo inaczej staną się częścią pustego i kolorowego społeczeństwa? Tak to z boku wygląda. A jeszcze bardziej kłuje w oczy, gdy skonfrontuje się tzw. PIĘKNYCH z tymi, którzy żyją na marginesie cywilizacji, a prezentują się jak ekipa dowodzona przez Robin Hooda. Tania ta metafora. Jej łopatologii nie tłumaczy to, że film posiada kategorię wiekową 13+ i jest skierowany do nastolatków. Można się było jednak bardziej postarać, żeby ukryć tę narzucającą się inspirację serią Niezgodna. Wizualnie również nie jest rewelacyjnie. Baza wyrzutków prezentuje się jak amatorski obóz przetrwania, efekty jazdy na antygrawitacyjnej desce sugerują, że produkcja ma co najmniej 10 lat, prawa ręka antagonisty dosłownie jest kukiełką bez żadnych dramatycznie wycieniowanych emocji, a czarny charakter to osobowość pozbawiona autentycznej motywacji, więc jak może przekonać widza, że jest straszny. Najlepiej wyglądają statki powietrzne, ale to już dzisiaj nie aż taka sztuka, zrobić je dobrze za pomocą CGI. Może byłoby lepiej, gdyby zmodyfikowano główny motyw, czyli domniemaną brzydkość BRZYDKICH?
Kiedy główna bohaterka tak przeglądała się w lustrze, a damski lektor opowiadał jej refleksje na temat tego, jak bardzo siebie nie akceptuje, wpadł mi do głowy pomysł ulepszenia wątku. Problem w tym jednak, że wtedy produkcja zeszłaby z torów usilnej poprawności politycznej. Należałby więc zatrudnić aktorów niepełnosprawnych lub tych sprawnych ucharakteryzować praktycznie i/lub cyfrowo na niepełnosprawnych. Wtedy ten przymus modyfikacji, nie tylko prawny, ale i mentalny, miałby większy sens. Byłby widoczny, narzucał się brzydotą. I paradoksalnie lepiej dotarłby do nastolatków, wśród których – zgadzam się – faktycznie występuje taki kult wizualnego piękna, które podobno może zmienić życie. Żeby go jednak pokazać w filmie, owym nastolatkom potrzeba silniejszych bodźców, z racji kultury, w której żyją, oraz wiecznie bodźcami bombardowanej psychiki. Zdaję sobie sprawę, że twórcy próbowali jeszcze w finale zaskoczyć widza, ale obrali ścieżkę bardzo prostą, zbyt banalną, a przy tym mało atrakcyjną wizualnie. Nie imponuje w produkcji dosłownie nic, nawet muzyka. Szwankuje niestety również montaż, który uwypukla luki fabularne. W dzisiejszych czasach, żeby zaangażowane kino science fiction odpowiednio wybrzmiało, potrzeba jednak tych 120 minut projekcji, a nie niewiele ponad 90. Niestety więc moja ocena nie może być wyższa niż 3/10.