search
REKLAMA
Recenzje

BANDOLERO! 50 lat od premiery

Jacek Lubiński

2 czerwca 2018

REKLAMA

Bandolero – lub inaczej także: brigandage – to hiszpańskie określenie rozbójnika i złodzieja grasującego na drogach. We współczesnej kulturze popularne zwłaszcza w odniesieniu do meksykańskich bandytów z okresu świetności Dzikiego Zachodu. Bandoleros działali głównie w niewielkich, zorganizowanych gangach przypominających wojenną partyzantkę. Atakowali znienacka i często podstępem każdego białego, który zapuścił się w ich rejony, grabili do gołego i nie zostawiali za sobą żywej duszy (chyba że dla okupu lub na handel). Kres im położyło uformowanie regularnych oddziałów policyjnych, tak zwanych Rurales.

Tuż po wojnie secesyjnej bandoleros mnożyli się jak króliki po obu stronach granicy. Za ich łagodniejszy, amerykański odpowiednik można z pewnością uznać bandę Bishopa (Dean Martin), która pewnego słonecznego dnia pojawia się w miasteczku Val Verde z zamiarem napadu na bank. Wszystko jednak idzie nie tak – na oczach pięknej żony (Raquel Welch) zastrzelony zostaje lokalny baron ziemski, a czujny szeryf July Johnson (George Kennedy) szybko łapie i pakuje Bishopa oraz jego ludzi do paki. Następnego dnia, w samo południe, mają zawisnąć co do jednego. Wtedy do akcji wkracza były, nieco zgorzkniały żołnierz Unii w osobie Jamesa Stewarta…

Bandolero! nie poraża co prawda fabularnymi woltami, ale intryga poprowadzona jest w taki sposób, że lepiej się film ogląda, aniżeli opisuje jego niuanse. To prosty, niekiedy nawet przesadnie radosny western, ale z rodzaju tych, które chłonie się z wielką przyjemnością, nie bacząc specjalnie na liczne niedociągnięcia lub głupotki. Tych ostatnich nie brakuje zwłaszcza w finale – typowo przesadzonej, chaotycznej i rozbuchanej kanonadzie kul lecących w różnych kierunkach bez ładu i składu. To chyba najsłabsze ogniwo filmu Andrew V. McLaglena – doświadczonego twórcy gatunku, zmarłego całkiem niedawno w nobliwym wieku 94 lat – którego pochodzące z 1968 roku dzieło najlepiej smakuje w poprzedzających końcówkę dziewięćdziesięciu minutach seansu.

Produkcja 20th Century Fox – początkowo zatytułowana Mace, czyli imieniem bohatera Stewarta – bynajmniej nie kryje się jednakże ze swoją lekkością już od pierwszych kadrów. A raczej pierwszych taktów świetnego, leniwie gwizdanego motywu Jerry’ego Goldsmitha, który wyraźnie daje nam do zrozumienia, że będzie to opowieść pół serio. I choć film wielokrotnie uderza w bardziej poważne tony, ostatecznie zdecydowanie ustępują one zwykłej przygodzie pośród piasków meksykańskiej prerii. Takiej z uroczą kobietą u boku, z prostymi wartościami i jasnymi motywami, które kierują wszystkimi postaciami. Przy czym żadna z nich nie jest płaska i niemal każda z łatwością sprzedaje nam swoje racje. Odpowiedni odcień szarości doskonale wpisuje się więc w okres powolnej dekonstrukcji amerykańskiego mitu kowboja, nie wychodząc zarazem poza zwykłą, acz wystarczająco emocjonującą rozrywkę.

Duża w tym zasługa nie tylko zgrabnego scenariusza Jamesa Lee Barretta (na podstawie pomysłu Stanleya Hougha), wspomnianej muzyki Goldsmitha czy wprawnej reżyserii. Przede wszystkim na ekranie błyszczą cztery gwiazdy – Martin, Stewart, Kennedy i Welch. Dla tej ostatniej była to jedna z pierwszych znaczących ról w kinie Hollywoodzkim, i to w dodatku taka, w której nie musiała spełniać mokrego snu całej męskiej populacji. Olbrzym Kennedy tradycyjnie jest nieco naiwnym osiłkiem o złotym sercu, ale gdy trzeba to twardym zawodnikiem, za którym chce się podążać. No a duet Martin-Stewart zdecydowanie wygrywa tu nieoczywistą na pierwszy rzut oka chemią, z łatwością niosąc niezbyt wyszukany konflikt na swoich barkach. Bez tych czterech kół powóz o nazwie Bandolero! z pewnością daleko by nie zajechał, bo i ambicji nie ma w nim większych, a i liczne sceny akcji lekko już trącą myszką w pięć dekad od premiery, jakie właśnie mijają.

Zresztą, mimo ładnych krajobrazów Utah uchwyconych kamerą Williama H. Clothiera znacząca część fabuły rozgrywa się w zamkniętych, po części studyjnych dekoracjach, co chwilami niestety widać. Konkretnie ekipa wykorzystała pozostałości po scenografii do Alamo Johna Wayne’a – mieszczącej się w teksaskim Brackettville, które jeszcze dziesięć lat temu stanowiło otwartą atrakcję turystyczną. Na dużym ekranie jest natomiast zabitym dechami grobowcem-pułapką dla naszych bohaterów. Nie do końca jednakże spożytkowanym, podobnie jak i tytułowi bandoleros stanowiącym raczej mało istotne tło niż faktyczny problem do rozwiązania. Szkoda zwłaszcza bandytów i ich wybitnie brzydkiego szefa, którzy nie mają praktycznie żadnej większej roli do odegrania, strasząc tylko swoimi twarzami w kilku kadrach. Pod tym względem Bandolero! zawodzi.

Znamienne jednak, że wraz z napisami końcowymi nie czuje się jakiegoś wielkiego rozczarowania. Odważne, mimo wszystko, finałowe zagranie ze strony twórców oraz gorzkie podsumowanie historii rodem z włoskich spaghetti westernów nie przesłaniają również czysto rozrywkowych walorów całej produkcji. Nie dziwi zatem, że pomimo olbrzymiego (jak na tamte czasy), wynoszącego blisko cztery i pół miliona dolarów, budżetu stała się ona hitem kasowym, kilkukrotnie zwracającym swoje koszta. Nie pozostała też bez wpływu na gatunek. Jak wieść niesie, autor znakomitego Na południe od Brazos – Larry McMurtry – w swej kanonicznej powieści złożył hołd Bandolero!, między innymi podobnie nazywając swoich bohaterów.

Można zatem napisać, że film McLaglena z łatwością i bez większych przeszkód przeszedł do historii kina, a już na pewno westernu. To dobrze podsumowuje cały projekt, z jednej strony bowiem nie stanowi on pod żadnym względem pozycji obowiązkowej czy też przełomowej, z drugiej – to sprawiający wiele frajdy spektakl spod znaku rewolweru i Stetsona, taki, który jeśli choć raz się go widziało, nie da o sobie łatwo zapomnieć. W tym wypadku reklamy więc nie kłamały – Bandolero! to taki typowy, nietypowy western. Na swój sposób jedyny w swoim rodzaju.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA