search
REKLAMA
Recenzje

183 METRY STRACHU. Thriller, którego siła nie tkwi w scenariuszu

Jeśli reżyser potrafi sprawić, że na półtorej godziny widza pochłonie pełna schematów fabuła, zadanie można uznać za wykonane z nawiązką.

Krzysztof Walecki

19 grudnia 2023

REKLAMA

Tekst z archiwum Film.org.pl (23.07.2016)

Nie da się ukryć, że rekiny są bardzo wdzięcznymi filmowymi potworami. Urodzeni drapieżcy, już na pierwszy rzut oka źli do szpiku ości, z garniturem ostrych jak stal zębów, bez skomplikowanych motywacji, aby zabijać, może poza samą żądzą krwi. Hollywood co jakiś czas przypomina sobie o nich, serwując widzom dawkę solidnych emocji oraz często wyjątkowo makabryczne obrazy.

Jednocześnie każdy kolejny film z rekinami w rolach głównych utwierdza nas w przekonaniu, że najlepsze dzieło z tego nurtu już powstało, nazywa się Szczęki i do tej pory nikt nawet nie zbliżył się do reżyserskiej maestrii Stevena Spielberga. Thriller 183 metry strachu proponuje znajomy scenariusz nierównej walki samotnego bohatera z niepohamowanym apetytem żarłacza białego, starając się nadać całości efektownej, by nie rzecz efekciarskiej, oprawy.

Dwudziestopięcioletnia Nancy przyjeżdża do Meksyku w poszukiwaniu plaży, którą jej matka znalazła, gdy była z nią w ciąży. Dziewczynie zależy tylko na tym, aby surfować, choć za beztroską zabawą kryje się żałoba po niedawnej śmierci matki oraz decyzja o porzuceniu studiów medycznych. Plaża wydaje się rajem na ziemi, praktycznie opustoszała (poza dwoma młodymi surferami), ukryta przed cywilizacją, co wkrótce obróci się przeciwko głównej bohaterce. Tuż przed końcem dnia Nancy atakuje rekin, każąc jej szukać schronienia na niewielkim, skalistym wzniesieniu, tytułowe 183 metry od brzegu. Sytuacja wydaje się beznadziejna – dziewczyna nie ma jak wezwać pomocy, z rany, jaką zadał jej rekin, sączy się krew, a walka z drapieżnikiem jest z góry skazana na przegraną. Ale Nancy ani w głowie poddanie się i śmierć.

Napisana przez Anthony’ego Jaswinskiego historia utkana jest ze znajomych motywów i rozwiązań – na początku filmu słyszymy, że bohaterka nie powinna uciekać przed swoimi problemami, postawienie na jej drodze wyjątkowo krwiożerczej ryby zmusza ją zatem do bezpośredniej konfrontacji, bez możliwości uniku; nieprzypadkowe (i wielce pomocne) jest jej medyczne wykształcenie, każda, nawet najdrobniejsza zaś rzecz, jaką Nancy ma w zasięgu ręki, zostanie wykorzystana, często w dosyć nieoczekiwany sposób (ładne kolczyki, nawiasem mówiąc). Ostatecznie jednak 183 metry strachu reprezentują ten typ kina, którego siła tkwi niekonieczne w scenariuszu, lecz przede wszystkim w realizacji. Jeśli reżyser potrafi sprawić, że na półtorej godziny widza pochłonie pełna schematów fabuła, zadanie można uznać za wykonane z nawiązką.

Ale Jaume Collet-Serra, twórca przebojowych thrillerów z Liamem Neesonem (Tożsamość, Non-stop, Nocny pościg), który udowodnił również, że potrafi straszyć (cudownie złowieszcza Sierota), kręci swój nowy film, kładąc większy nacisk na wizualny przepych i efektowność zdjęć niż dramaturgiczny nerw. Sceny nagłych ataków rekina mogą zaskoczyć, a widok krwawiącej rany głównej bohaterki popsuć apetyt, lecz hiszpański reżyser chyba za bardzo uwierzył, że sytuacja, w jakiej znalazła się Nancy, obroni się sama. Napięcie wynika z niepokoju o dzielną dziewczynę, jej niewiarygodnego położenia i wciąż obecnego zagrożenia pod postacią wystającej z wody płetwy; to jednak mało, gdy Collet-Serra ma do zainscenizowania prostą scenę próby przechwycenia kasku z kamerą – wygląda to świetnie, ale nie budzi większych emocji.

Innym razem, zamiast budować napięcie, gdy bohaterka decyduje się na szaleńcze dopłynięcie do boi, reżyser zachwyca się podwodnymi ujęciami z meduzami, szukając inspiracji podobnymi (również kolorystycznie), poetyckimi momentami z Avatara oraz Życia Pi. Lepiej wychodzi mu ukazanie braku komunikacji między bohaterami, bez względu na to, czy wynikające z niezrozumienia języka, czy też własnej niechęci, niedoinformowanie, celowe bądź przypadkowe, w końcu pewien dystans i nieufność, do rodziny oraz do obcych. Wpływa to na beznadziejność sytuacji, w jakiej znalazła się Nancy, lecz jednocześnie każe nam się zastanowić nad skutkami globalizacji, stwarzającej tylko pozory porozumienia. Ta dyskretna krytyka siłą rzeczy zostaje porzucona, jak tylko bohaterka ląduje na skale, ale gdy następnym razem widzimy telefon – instrument komunikacji oraz źródło możliwego ocalenia – jak na ironię pada on łupem złodzieja.

Film Colleta-Serry trudno mi jednak uznać za niepowodzenie, a to za sprawą grającej główną rolę Blake Lively. Łatwo iść do kina z przeświadczeniem, że bez względu na jakość obrazu, wartością samą w sobie będzie widok opalonego ciała aktorki, eksponowanego przecież w każdej scenie. Nietrudno zrozumieć taki punkt widzenia, sprowadzający tak Lively, jak i jej postać, do poziomu seksualnego obiektu – przez dobre dwa kwadranse reżyser wyraźnie korzysta z jeszcze nienadgryzionego przez rekina ciała, podkreślając każdą jego wypukłość i nierówność. Ale od momentu pojawienia się żarłacza Hiszpana bardziej interesuje twarz aktorki, wyrażająca przerażenie, ból, nadzieję oraz determinację, która pcha ją do przodu. Skupia się na niej do tego stopnia, że rezygnuje nawet z pokazania sceny ataku rekina na zapijaczonego miejscowego; zamiast tego widzimy właśnie oblicze zszokowanej bohaterki obserwującej całe to wydarzenie, niepotrafiącej w jakikolwiek sposób pomóc bezbronnemu człowiekowi.

Ostatecznie Collet-Serra jest bardziej zainteresowany postacią Nancy niż jej pojedynkiem z rekinem, wciąż poszukując sposobów na ukazanie jej emocji i myśli. Lively natomiast potrafi uwiarygodnić każdą sytuację, nigdy nie przerysowując swojej bohaterki, uciekając od prostego wizerunku twardej, seksownej dziewczyny. Jej Nancy jest ciekawą, dobrze napisaną postacią, i wiadomo to już od pierwszych minut, gdy przeprasza za to, że jest Amerykanką; taka deklaracja zaskakuje i intryguje, zmuszając nas do zastanowienia się nad tym, co mówi i robi, nie tylko zaś, jak wygląda.

Gdy w finale dochodzi do bezpardonowej wymiany ciosów, żegnając się już z jakimkolwiek realizmem, reżyser wyraźnie ożywia się, przypominając sobie, że kiedyś nakręcił głupi, ale efektowny Dom woskowych ciał. Tym razem nie znajduje idealnej równowagi między wymaganiami gatunku, swoim energetycznym stylem, a dobrą charakterystyką postaci. Udaje mu się jednak dać szansę Blake Lively zaprezentowania swoich aktorskich umiejętności, z której ta niebywale korzysta. Rekin musi zadowolić się tym razem mało ciekawym występem na drugim planie.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA