Wpuśćmy nieco światła…
Późno było, gdy skończyłem oglądać ostatni odcinek „True Detective”. Zbiegło się to z gorączką i różnymi egzystencjalnymi „weltszmercami”, byłem więc wprowadzony w klimat gotyckiego kryminału z odpowiednią delikatnością, lepiej wręcz być nie mogło. Chyba że jeszcze jakiś kwas i halucynacje, jak u Rusta Cohle’a, jednego z dwóch głównych bohaterów rzeczonego dzieła. O tak, to by była jazda dopiero – puste mieszkanie, kanapa, no i detektywi badający okultystyczną zbrodnię, a ja totalnie „odleciały”, zanurzony w tej lovecraftowej opowieści po szyję. Chowajcie żyletki.
To doprawdy mistrzostwo serialowego scenopisarstwa. Odrobinę namiesza w telewizji, która będzie teraz próbowała z formatem krótszym niż dwanaście epizodów, bo jak widać – sprawdza się ta kondensacja. Jednak o wiele bardziej zainteresowany jestem czym innym. Zakończeniem. Nie będę Wam psuł zabawy, jeśli nie chcecie, nie czytajcie dalej. I choć nie mam zamiaru zdradzać szczegółów fabuły, to muszę zacytować jednego z bohaterów: „kiedyś był mrok, a teraz światło trochę wygrywa”. Przyznam szczerze, kłóciły mi się te nihilistyczne kawałki wypowiadane przez uzależnionego od narkotyków, nieprzeciętnie inteligentnego Rusta Cohle’a z tym, co Matthew McConaughey zaprezentował na Oskarach. A mówił dużo. Eskapizm słów. O Bogu mówił, o rodzinie, coś o przyszłości i dążeniu do perfekcji, same słodkości. Mówił, jakby w końcu pozwolono mu mówić, a w tle bumelanckie, scjentologiczne Hollywood w szoku, że ktoś tak gada – że Bóg, że rodzina, że wiara w siebie, że mało skromności. Miły obrazek, trochę pompatyczny, ale miły.
W Fabryce Snów w końcu pozwolono się wygadać aktorowi, z którego jeszcze niedawno śmiano się, że próżniak, bo lubił pokazywać swoją solidnie napompowaną klatę. A teraz dzieją się dziwy. Spójrzmy na Rusta Cohle’a oraz inne ostatnie kreacje McConaughey’a. Nie ma klaty. Nie ma opalenizny. Nie ma młodzieńczego luzu. Jest za to kontrolowany wrak człowieka, pełne poświęcenie w kreowaniu postaci. Wróćmy jednak do „True Detective”. Większość tego krótkiego, bo tylko ośmioodcinkowego sezonu, zapowiadała nihilistyczną katastrofę. Człowiek. Człowiek, najokrutniejszy ze zwierząt, tak głosi napis na plakatach. Totalne odczłowieczenie, a raczej, jak Cohle próbuje wytłumaczyć swojemu kumplowi, Marty’emu (równie świetny Woody Harrelson), wyższa forma percepcji. Poznanie rzeczywistości bez lukru, tak jak Nada po założeniu okularów w „Oni żyją!”. A rzeczywistość jest dołująca. Jak tu dojść do innych wniosków, skoro życie nas nie rozpieszcza? Nie dziwię się, że można łyknąć filozofię Cohle’a bez popitki, bo mądrze prawi, ładnymi zdaniami to robi, poza tym dąży do perfekcji, ma zwykle rację w swojej detektywistycznej robocie, a jego poglądy są przeciwstawione poczciwemu, ale raczej niezbyt lubiącemu filozofować partnerowi. Czym bowiem jest perfekcja, jak nie odrzuceniem wszystkiego, co nas krępuje? Cały serial jest jak przeciągnięta na osiem godzin końcówka „The Sunset Limited”, w której chcący popełnić samobójstwo profesor całkowicie obdziera z iluzji wszystko to, w co wierzył jego czarnoskóry wybawiciel. Boli równie mocno. Ale potem przychodzi światłość. Katharsis nieco inne niż można się spodziewać.
Nie będę polecał serialu, bo świetnie zrobił to redakcyjny kolega, który w swoim tekście kładł nacisk raczej na metafizycznie aspekty „True Detective”. Ja jednak trzymam się ziemi, dla mnie to nie przypowieść, ale jednak pełnokrwista opowieść. Opowieść o ludziach, którzy codziennie starają się walczyć z tym, co drzemie w ich środku. Bardzo łatwo poddaję się nihilizmowi, przyznaję. Mamy te swoje grzeszki, żądze, nałogi, nieprawdaż? Mamy też za sobą mnóstwo złych wyborów, kilka osób, które skrzywdziliśmy, może nawet bardziej niż nam się wydaje. Ciągle jednak bierze się w nas ta potrzeba heroizmu, która może też jest ułudą, ale ułudą zmieniającą nieco układ sił na polu walk dobra ze złem. Ktoś pewnie ładnie to wytłumaczy, że lubimy robić innym dobrze, aby czuć się samemu lepiej. Nie jak pieprzony kalafior, któremu ciągle wstyd za kilka niecnych uczynków oraz gorzkich słów, które wypowiedział w chwili uniesienia. Może nasze motywacje są egocentryczne, a aktor, który w podziękowaniach za zdobytego Oskara zaczyna od Boga, chce zaskarbić sobie rzesze wielbicieli, jakże wzruszonych tymi słowami? Może ludzie są jak lemowska metafora zegara z „Bomby megabitowej” – pojawiliśmy się jako gatunek dosłownie dziesięć minut temu, a znikniemy jeszcze przed północą? Może. Raczej na pewno. Ale – jak coś mi podpowiada – światło zawsze trochę wygrywa. I o tym mówi prawdziwy detektyw. Wpuśćmy do swojego pokoju nieco więcej światła.