search
REKLAMA
Action Collection

SPEED. NIEBEZPIECZNA PRĘDKOŚĆ. Wciąż robi wrażenie

Radosław Dąbrowski

12 marca 2018

REKLAMA

Nie brakuje filmów, które zwyczajnie nie przestają robić wrażenia i nawet przy doskonałej znajomości fabuły ich jakość nie traci na powtórnym seansie. Tak jest ze Speed: Niebezpieczną prędkością (1994) – znakomitym dziełem Jana de Bonta.

Holenderski twórca w swojej karierze nie nakręcił nad wyraz wiele i w świecie kina częściej stawał za kamerą w roli operatora. O jego osiągnięciach reżyserskich można mówić tym krócej, że poza Speed (czytelnicy pozwolą, że w dalszej części artykułu będę się posługiwać tylko pierwszym członem polskiego tytułu), trudno go za coś szczególnie pochwalić. Twister (1996), Nawiedzony (1999) czy jedna z części przygód Lary Croft to dzieła, do których raczej się nie wraca. Nie inaczej jest z kontynuacją Speed, która od wielu lat niezmiennie reklamowana jest przez pewną polską komercyjną stację jako super-mega-ultra poniedziałkowy hit, co zawsze wywołuje u mnie mały uśmiech.

Fabularny, pełnometrażowy debiut de Bonta był jednak wyborny. Nakręcił kawał porządnego kina sensacyjnego, do którego nawiązałem już w jednym ze swoich poprzednich artykułów, gdy refleksji poddałem wybrane utwory charakteryzujące się nieustającym od pierwszej do ostatniej minuty seansu napięciem. Tak jest właśnie w przypadku Speed.

Zacznijmy od polskiego tytułu, o którym już w niniejszym artykule napomknąłem. Nie chcę się pastwić nad osobami za niego odpowiedzialnymi, lecz to jeden z tych lepszych przykładów nieudolnego nazewnictwa. Nie mam pretensji, gdy polski tytuł jest w 100% odmienny od oryginalnego. Czasami jest to do przyjęcia, jeżeli rzeczywiście trudno byłoby dokonać sensownego tłumaczenia. Grunt to w nowej propozycji nazwy sensownie odnieść się do samej fabuły utworu. Gorzej, jeżeli zostaje dodane coś, co jest zupełnie niepotrzebne. Tak wygląda sprawa z członem „niebezpieczna prędkość”. Gdyby tytuł ograniczyć wyłącznie do tych dwóch słów – problem de facto by nie istniał. Poprzedzający je wyraz „speed” ten kłopot wprowadza, a w zasadzie sprawia, że polski tytuł jest idiotyczny. Dla formalności na wstępie tekstu podałem Speed: Niebezpieczna prędkość. Dalej już w ten sposób się po prostu nie bawmy.

Strukturalnie dzieło de Bonta jest dość szczególne. Trwa niespełna dwie godziny, a pierwszy akt, który można uznać za ekspozycję, zajmuje blisko 1/3 całości. Po nim następuje bardzo szybkie przejście do zawiązania głównej akcji. Widzowie nie zdążą złapać oddechu po efektownych scenach w windzie, a już czeka na nich równie atrakcyjny wizualnie wybuch autokaru, który rozpoczyna zasadnicze zmagania głównego bohatera z antagonistą. Raptem kilka minut po eksplozji Jack Traven dostaje się do innego pojazdu, który będzie starał się ocalić, i od tej chwili do właściwie ostatniej minuty seansu obserwujemy wydarzenia na małej przestrzeni niemogącego zostać zatrzymanym autobusu.

Zwróciłem uwagę na ekspozycję, albowiem nie jest ona ujęta w taki tradycyjny, modelowy sposób. Nie poznajemy codziennego życia głównego bohatera, jego domu, rodziny, psa itd., lecz to, jaki jest, odkrywamy już podczas jego pierwszej akcji ratunkowej. Wtedy też de Bont wprowadza czarny charakter i bardzo szybko zaznajamia widzów z duetem, którego poczynania będą śledzić w ciągu następnych kilkudziesięciu minut. Nieobcy jest również przyjaciel i zarazem partnerujący Travenowi Harold Temple i właściwie jedyna postać pierwszoplanowa, którą po raz pierwszy ujrzymy nieco później, to Annie Porter. Niemniej odbiorca filmu stosunkowo prędko (wymowne w kontekście tytułu dzieła) zostaje wprowadzony w świat przedstawiony, jaki na ekranie wykreował holenderski artysta.

REKLAMA