To polska odpowiedź na starsze o blisko cztery lata, startujące w oscarowym konkursie Dzikie historie (co ciekawe, statuetkę sprzątnęła im wtedy sprzed nosa… Ida). Tematem obu filmów jest permanentne wkurzenie (nie wiem zatem, skąd ta „panika” w polskim tytule, ale mniejsza), lecz na tym rodzimi twórcy nie poprzestali, umieszczając w swoim dziele także „scenę samolotową”. Gdyby elementów wspólnych było więcej, to można by pewnie spodziewać się pozwu, a sam film zyskałby miano remake’u. Szczęśliwie tak się nie stało, co jednak nie zmienia faktu, że i świeżość produkcji, i odzew na nią były jakieś takie mniejsze. Przyjmijmy jednak, że w tym wypadku mamy remis.
Twórcy nawet nie kryli się tutaj z tym, że Szybcy i wściekli stanowią inspirację. „Jedź szybko, kochaj wściekle” – krzyczały plakaty. I tyle z tego krzyku pozostało, bo tam, gdzie (i tak już niezbyt oryginalna sama w sobie) produkcja zza oceanu zaczęła dobijać do którejś tam części z rzędu i zarabiać miliardy miliardów dolarów, tam polskie Diablo (!) nie zdołało zwrócić nawet swoich pięciu milionów bidazłotówek budżetu i od razu trafiło do szufladki: złe, bo polskie. Ale czy można było się spodziewać czegoś innego?
Słowiańska To właśnie miłość, czyli święta i… miłość, to chyba największy sukces Lechistanu na tym polu. Film Mitji Okorna (nie żartowałem z tą słowiańskością) doczekał się przecież aż dwóch sequeli i każdy kolejny wydaje się jeszcze popularniejszy. I zapewne na trzech częściach się nie skończy – wszak Gwiazdka jest co roku. Ale z drugiej strony brytyjski oryginał pozostaje nadal kochany przez publikę między innymi dlatego, że nie rozmienił się na drobne, wciąż pozostając – mimo wszystko – jedynym w swoim rodzaju. Tymczasem Listy do M. powoli stają się taką siódmą wodą po kisielu i na dobrą sprawę nie wyróżniają się z tłumu innych rodzimych komedii romantycznych.
To być może zaskoczenie, ale film Łukasza Barczyka to nasza własna… Incepcja. Tu również bohaterowie zmagają się ze sobą w czyjejś podświadomości, a jawa przenika się ze snem. Dodatkowo akcja osadzona jest w trakcie historycznych wydarzeń, co tylko podbija stawkę. Produkcja była chwalona za rozmach i nieszablonowość, ale ganiona za… wszystko inne, w tym fabularne zagmatwanie z poplątaniem i naleciałości jeszcze tysiąca innych zagranicznych produkcji. Zatem incepcję twórcy zrobili niejako sami sobie, a finansowa porażka będąca wynikiem zerowego zainteresowania publiki, postawiła kropkę nad i w rzeczonym słowie.
Kac Vegas był dość nieoczekiwanym hitem komediowym, zrealizowanym za psie pieniądze i opartym na banalnym pomyśle, który wręcz prosił się o przeniesienie na rodzimą ziemię – zwłaszcza znając zamiłowanie rodaków do eksploracji wszelkiej maści napojów wyskokowych. Więc po niespełna trzech latach od sukcesu oryginału polska ekipa ruszyła w miasto – konkretnie w samo centrum stolicy. Efektem był kac moralny większy od całego Vegas oraz film, który – podobnie jak prawdziwego kaca – chciałoby się jak najszybciej pozbyć, zapomnieć. Na zdrowie!
Rocky dekady temu ustawił w narożniku nie tylko to, jak powinny wyglądać filmy walki, ale i o sporcie w ogóle (pytanie, czy był on odpowiedzią Zachodu na naszego Boksera z 1966 roku?). I nawet amerykańskie filmy tego gatunku zjadają od pewnego czasu swój ogon. Zatem czego spodziewali się polscy producenci, robiąc w jednym sezonie XXI wieku aż dwie historyjki o facetach naparzających się na ringu / w klatce? Ta mocno spóźniona odpowiedź na cokolwiek związanego z ruchem i machaniem rękami na przeciwnika wprost musiała zakończyć się nokautem – zwłaszcza przy tak sztampowych, jakże „obcych” tytułach. I tak też się stało, ale tylko w przypadku jednego z rzeczonych dzieł. O ile Fighter padł na deski dość szybko, o tyle Underdog okazał się na tyle popularny i lubiany, że już pracują nad sequelem. Zatem ewenement? Bynajmniej, bo dalej pozostajemy tu raczej w klimatach Karate po polsku. Ale dobrze wiedzieć, że czasem, tak zwyczajnie, nawet zupełnym przypadkiem coś nam wychodzi. No i czyż ta zwycięska porażka nie jest w duchu Rocky’ego właśnie?