WIELKI MUR. Matt Damon kontra chińska mitologia
Oglądając nowy obraz Zhanga Yimou, czułem się trochę tak, jakbym w szklanej kuli widział apokaliptyczną przyszłość blockbusterów (chociaż współczesność też nie jest zbyt różowa), gdzie fabuła, ciekawie nakreślone postacie i sprawna reżyseria zejdą już całkowicie na dalszy plan, a usilne próby przypodobania się przede wszystkim tamtejszemu rynkowi, który już teraz generuje niebotyczne zyski, przyjmą zupełnie groteskowy poziom.
Ten film w założeniach mógł być naprawdę konkretnym wysokobudżetowym widowiskiem: za reżyserię odpowiada naprawdę utalentowany twórca, mający na koncie artystyczne perły (Zawieście czerwone latarnie) i sprawne kino akcji, które wykiełkowało na żyznej glebie Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka, wspomagając światową rewitalizację gatunku wuxia na początku XXI wieku (Hero, Dom latających sztyletów). Nie jest mu też obca współpraca z hollywoodzkimi gwiazdami (Christian Bale w Kwiecie wojny); w obsadzie znalazło się natomiast nazwisko z miejsca sprzedające produkcję (Matt Damon), rozpoznawalna twarz z popularnego serialu (Pedro Pascal), a także charakterystyczna azjatycka piękność (Jing Tian); końcowymi składnikami zostały zachwycające wizualnie chińska mitologia oraz architektura. Dodatkowo w całość wpompowano grube pieniądze. Niestety, ostatecznie chyba wszyscy zaangażowani w projekt doszli do wniosku, że te elementy zadziałają same z siebie, bo dawno nie widziałem już czegoś zrobionego tak bardzo na pół gwizdka i od niechcenia.
Fabuła jest tutaj niezwykle symboliczna: grupa europejskich najemników zapuszcza się do Chin w poszukiwaniu prochu strzelniczego, który można na Starym Kontynencie opchnąć za spore pieniądze. Po drodze trafiają na zbirów i tajemniczą morderczą istotę, którzy uszczuplają grupę do dwóch osób i – oczywiście zupełnie przypadkowo, co definiuje cały film – trafiają szybko pod Wielki Mur Chiński, gdzie niezliczone zastępy wojowników oczekują ataku krwiożerczych stworzeń wyciągniętych żywcem z mitologii chińskiej, działających niczym Ksenomorfy z serii Obcy: są perfekcyjnymi łowcami, skupionymi wokół królowej (i suną jak masa zombie, co nie dziwi, skoro do historii przyłożył rękę Max Brooks, autor World War Z). Bohaterowie – dosłownie postawieni pod ścianą – dołączają więc do bitwy o ten Helmowy Jar Państwa Środka, nie zapominając jednak o składowanych na murze zapasach drogocennego prochu.
Nie mam problemu z punktem wyjściowym filmu – jest średnio angażujący, ale spełnia swoje zadanie i odpala akcję. Gorzej jest już z narracją od momentu przybycia na mur. Dostajemy tutaj dosyć siermiężnie skonstruowane przenikanie się scen batalistycznych z chwilami wyciszenia – w założeniach powinny one odpowiadać za rozwój postaci, a w praktyce są festiwalem kaleczących ucho dialogów, przypominających najczęściej wymienianie się treścią ciasteczek z wróżbą. Szczególnie interakcja Damona z chińskimi aktorami wypada naprawdę sztucznie – jedynie w kontaktach z panią generał można się doszukać jakichś elementów rozrzedzonej chemii, ale wszelkie inne konwersacje wypadają blado i zupełnie nieciekawie, chociaż starcie tego kalibru powinno łączyć zróżnicowane charaktery. Niestety, chińska armia jest tutaj po prostu bezimienną masą i nawet kapitalny zazwyczaj Andy Lau niknie gdzieś w tle. Zdecydowanie lepiej wypada relacja Damona z Pedro Pascalem – momentami naprawdę zabawna, czuć tutaj tlącą się przyjaźń, mogło z tego wyjść naprawdę dobre buddy movie z potworami w tle. Szkoda, że ich komitywa szybko staje się marginalna, a amerykański gwiazdor zaczyna się miotać w otoczeniu zakutych w zbroje aktorów – zresztą on sam nie jest szczególnie trafionym wyborem obsadowym, bo to rola stworzona dla charyzmatycznego aktora w stylu Toma Hardy’ego albo Charliego Hunnama, którzy nawet idiotyczne założenia i rozpadającą się formę potrafią zalepić pokładami charyzmy. Damon sprawdza się w kinie akcji jako Bourne, który ma być niepozorny – ale tutaj, szczególnie po zgoleniu brody, zachowuje się trochę jak uczniak zagubiony na zbyt rozbuchanej studniówce. Kręci się tu także jeszcze Willem Dafoe, ale on nawet nie gra, a jest prawie że mechanicznym elementem mającym wpłynąć na relację głównych bohaterów.
Sednem filmu jest jednak akcja, która potrafi zaangażować, i ogląda się to tłuczenie potworów przeważnie bezboleśnie. Wielki mur to prawdziwy szwajcarski scyzoryk i mimo tego, że większość jego gadżetów jest niebywale abstrakcyjna, to widz chce wiedzieć, jaki następny prezent czeka na przeciwników. Te elementy ratują mocno nijaką treść filmu, nawet, gdy na ekranie harcują zdecydowanie najgorsze jednostki wojskowe w historii kina (naprawdę, „oddział żurawi” jest tak niemożliwie kretyńsko-widowiskowym pomysłem, że dla tych kilku chwil warto się seansem zainteresować). Jednak ta wybuchowa akcja kuleje przez nietrafione rozwiązania formalne – dostajemy ogromny mur i śliczne górzyste tereny, na których jest położony, a Zhang przez większość czasu umniejsza wielkości budowli, sprowadzając sceny akcji zbyt często na poziom niepotrzebnych zbliżeń, ścisku. Jest zbyt duszno i chaotycznie – na szczęście kolory (a w ich wykorzystywaniu reżyser jest niekwestionowanym mistrzem) są tutaj niesamowicie nasycone oraz zróżnicowane: każdy z oddziałów dostaje swoje jaskrawe barwy i gdy zaczynają się mieszać, wygląda to prześlicznie, czego podsumowaniem jest skąpany w tęczy finał. Ciężko zapomnieć po seansie o tych wizualnych akrobacjach – zachwycają tutaj nawet takie szczegóły, jak wyłaniające się nagle z mgły krwistoczerwone lotki strzał. Kuje za to w oczy zbytnie epatowanie niedopracowanym CGI, tak jakby reżyser chciał na siłę wyrzucić jeszcze kilkadziesiąt milionów dolarów na rzecz grafiki komputerowej, bo przecież żyjemy w erze cyfrowej.
Wielki mur jest jak chiński fajerwerk – niby kolorowy, można się przez chwilę zachwycić, ale ostatecznie zostajemy z wypalonym pudłem, rozrzuconymi wszędzie tekturowymi śmieciami i zastanawiamy się, po co ktoś wydał na to tyle kasy. To nie jest jakoś szczególnie zły film, ma parę ciekawych momentów – ale ogólnie jest zbyt nijaki, pozbawiony chociaż pretekstowo rozwiniętej fabuły oraz zagrany od niechcenia. Kilka niezłych akcji i feeria fantastycznych barw nie ukryją faktu, że to ostatecznie mocno wybrakowany produkt, gdzie tylko tlą się niedobitki z armii dobrej rozrywki. Zhanga Yimou stać na zdecydowanie więcej, szczególnie za takie pieniądze.
korekta: Kornelia Farynowska