TONIA. W krainie fantazji [Recenzja]

Z perspektywy wygodnych kinowych foteli czy domowych kanap, z których konsumujemy kino, łatwo jest zapomnieć o tym, jak wielki nakład pracy i środków potrzebny jest do stworzenia filmu. Łatwym przypomnieniem może być zerknięcie na odstępy, w jakich powstają kolejne filmy „obiecujących debiutantów” – poza dość wąską grupą szczęśliwców, wskakujących do windy wiozącej ich w regularnych odstępach od pierwszej produkcji do następnych, często są to wieloletnie przerwy. Nie wynikają one bynajmniej z braku kreatywności czy lenistwa młodych i zdolnych, ale z prozy filmowej pracy – niekończących się batalii o środki, zawirowania w składzie niemałej przecież ekipy filmowej, napiętych terminarzy. Za przykład może służyć postać Marcina Bortkiewicza, który wraca na ekrany kin ze swoim drugim filmem osiem lat po Nocy Walpurgi, którą reżyser z przytupem wkroczył w krąg kina pełnometrażowego.
Znana i wyświechtana maksyma Françoisa Truffaut głosi, że drugi film zawsze kręci się przeciw pierwszemu. O ile z tą tezą można dyskutować (mógłbym długo), to tkwią w niej na pewno ziarna prawdy i da się je dostrzec, zestawiając Tonię ze wspomnianą Nocą Walpurgi. Po czarno-białej opowieści „dla dorosłych”, w której tańczyły ze sobą erotyczne gry, tragiczne cienie i artystyczne rozterki, Bortkiewicz proponuje film wręcz ostentacyjnie wypełniony kolorami, opowiadany z perspektywy dziecka i przesiąknięty dziecięcą beztroską. Wciąż jednak widać w Toni nerw wyestetyzowanej zabawy w kino, za pomocą której obrabiane są zgoła poważne tematy. W tym przypadku jest to konfrontacja dziecięcej wrażliwości z ciężarem życiowych realiów i ich oswajanie.
Tytułowa bohaterka Toni ma 11 lat i mieszka z tatą oraz babcią w niewielkim polskim miasteczku, z dala od Warszawy, dawno, dawno temu gdzieś w okolicach transformacji. Choć miejsce i czas są fabularnie istotne, równie ważny jest u Bortkiewicza specyficzny bezczas całej historii. Świat oglądamy oczami Toni, energicznej i pełnej fantazji dziewczynki, dla której cała otaczająca ją rzeczywistość jest przygodą. Od pierwszych minut widać, że kolorowy filtr nałożony na świat przedstawiony maskuje jego rażące niedostatki – prowincjonalną klaustrofobię, ekonomiczną zapaść i brakujące relacje rodzinne w małej komórce społecznej Toni. Osią fabuły jest zresztą emigracja ojca Toni – wiecznie podpitego lub pijanego niebieskiego ptaka – do Włoch. Główna bohaterka nie chce dopuścić do wyjazdu, w którym upatruje rozpadu swojego świata, ignorując ekonomiczną logikę motywującą całą wyprawę. W drodze do ratowania swojego fantazyjnego, dziecięcego świata przed okrutną rzeczywistością, Tonia uruchamia ciąg zdarzeń, który w ciągu jednej doby doprowadzi do rodzinnej wiwisekcji i częściowej rewizji dziecięcej bańki.
Wyznaczający estetyczną tożsamość Toni realizm magiczny, generowany przez naiwną dziecięcą interpretację świata i nieskrępowaną jeszcze dorosłą logiką wiarę w jego kreatywną moc, kojarzy się mocno z Cinema Paradiso, które to skojarzenia podkreślają dodatkowo cytaty z włoskimi przeszyciami. Fundamentalnie jest to nie tyle opowieść o rozpadzie dziecięcej naiwności wobec świata, ile afirmacja pozytywnie rozumianego infantylizmu, który ewokuje w nostalgicznym geście Bortkiewicz, otwarcie przyznający się do czerpania z własnych wspomnień i doświadczeń. Jego film jest rodzajem powrotu do świata, który nie był jeszcze skażony nabywanymi w wieku nastoletnim realizmem i pragmatyzmem; świata, w którym horyzontem rzeczywistości były miejsca zabaw, całym potrzebnym zapleczem społecznym najbliżsi, a kino i fikcja – prawdziwym oknem na historie i obce miejsca.
Siłą napędową Toni jest aktorski tercet tworzony przez Mariannę Ame (Tonia), Adama Bobika (Tatko) i Małgorzatę Zajączkowską (Babcia). Szczególnie pozytywnie wypada ekranowa energia dwojga pierwszych, kreujących ciekawą i, mimo całego nostalgicznego filtru, autentyczną relację ojca z problemami i rezolutnej córki. W konstrukcji narracyjnej Bortkiewicza ten komponent był decydujący dla powodzenia (lub porażki) tej opowieści, bo służy jako spoiwo między widzianą dziecięcymi oczyma magią a realistycznym uziemieniem opowieści. Dla Bobika zresztą jest to rzadka okazja do zademonstrowania w solidnej objętości aktorskiego warsztatu, świetnie rezonującego zarówno w komediowych, jak i dramatycznych tonach.
Tonię Bortkiewicz kręcił kilka ładnych lat, a w efekcie widać wyraźnie, że jest to w znacznej mierze film osobisty, ważny emocjonalnie dla samego reżysera, który przetwarza w nim swoje percepcje świata i katalizuje wewnętrzne dziecko, patrzące w sposób bezpretensjonalny na trudne tematy. Tych tutaj nie brakuje, a niemal skeczowe sekwencje humorystyczne potrafią raptownie wpadać w bynajmniej poważne rozważania. Perspektywa dziecka pozwala się w nich nie zatracić i wpleść w fantazyjną logikę, w której obcowanie zmarłych sąsiaduje z kolorytem ogródków piwnych. Choć Bortkiewicz nie odkrywa nowych obszarów, bez skrupułów sięga po zapożyczenia i ocierające się o kicz zagrywki, proponuje ożywczą bezpretensjonalność w podejściu do tematu wkraczania w świadome życie, tyleż ubierając kolorowe, nostalgiczno-magiczne okulary, co odrzucając te ciemne, każące patrzeć na erozję dzieciństwa w szarych kolorach elewacji PRL-owskich budynków i depresji kapiących kranów. Po drodze zaś trochę, bawi, trochę wzrusza, a trochę smuci, ale nie pozwala sobie na nudną obojętność.