GANGSTER SQUAD. POGROMCY MAFII. “Nietykalni: 20 lat później”, czyli wszystko jest karykaturą
Tekst z archiwum Film.org.pl (2013).
Kino gangsterskie, którego akcja dzieje się w pierwszej połowie XX wieku kojarzy mi się przede wszystkim ze stylem i klasą. Scenografie z rozmachem, samochody projektowane bez przejmowania się aerodynamiką, garnitury za grube pieniądze, i filcowe kapelusze, które pasują do wszystkiego i do każdego. No i niezawodny Tommy Guny z niepodrabialnymi, okrągłymi magazynkami. Dalej trzeba już tylko dorzucić wyrazistych bohaterów i jakiegoś fajnego szefa mafii z watahą cyngli pod ręką, a potem napuścić ich na siebie w mniej lub bardziej bezpośredni sposób. I patrzeć jak na ekranie dzieje się magia.
Albo i nie.
Nie do końca wiem jak to się stało, że Ruben Fleischer, reżyser bardzo fajnej komedii Zombieland i całkiem fajnej komedii 30 minut lub mniej postanowił wziąć się za kręcenie Nietykalnych: 20 lat później. Taki właśnie tytuł przyszedł mi do głowy w trakcie oglądania, bo da się tu znaleźć sporo podobnych elementów. Są też również pewne znaczące różnice – boss mafii okłada swoich podwładnych pięściami, nie kijem bejsbolowym, alkohol można pić już legalnie, Kevina Costnera gra Josh Brolin a zamiast amerykańskiego Włocha mamy Latynosa. Poza tym jest też więcej strzelanin, ujęć z kamery cyfrowej i zwolnionego tempa w scenach akcji.
Zupełnie nie wiem dlaczego, ale wszystko w tym filmie wydaje się być karykaturą, a największą z nich jest Sean Penn. Na papierze Mickey Cohen – bokser, który postanowił zdobyć świat (a przynajmniej zachodnie wybrzeże USA) – prezentuje się bezbłędnie. Nieustępliwych i bezwzględnych twardzieli z charakterem na ekranie nigdy za wiele. Coś sprawia jednak, że wypada on tak płasko i papierowo, że nawet wcielający się w niego Sean Penn nie jest w stanie uratować tego show. Inni aktorzy również nie są w stanie uratować swoich postaci. Scenariusz nie daje im w tej kwestii żadnych szans, każąc recytować utarte i bezpieczne formułki lub oczywiste deklaracje, nie posiadające żadnego znamienia głębszych przemyśleń.
Dawno nie widziałem filmu, w którym tak dobrzy aktorzy musieli wcielać się w tak nudne postacie. Josh Brolin gra standardowego glinę, który rozdarty jest między poczuciem obowiązku wobec miasta a poczuciem obowiązku wobec własnej rodziny. Jak na eks-żołnierza, który powrócił parę lat wcześniej z frontów II wojny światowej przystało, musi on oczywiście usłyszeć od kogoś słowa przestrogi “…ale wojna się już skończyła”. Kilka razy – po to, aby najpierw je zignorować, a później wyciągnąć z nich wniosek. Pozostali bohaterowie dają się opisać dosłownie paroma słowami: Czarny nożownik, młody Latynos, stary rewolwerowiec, technik w okularach, Ryan Gosling. I tylko o tym ostatnim można powiedzieć troszeczkę więcej, bo tylko jemu film stara się dać coś ponad trzydziestosekundową scenę w kilku zdaniach tłumaczącą motywację do działania. Jednak nawet pomimo tego wydaje się, że Gosling usilnie powstrzymuje ziewanie.
To może przynajmniej akcja jest nieźle przedstawiona? Dobra strzelanina potrzebuje mocy. Chcę poczuć towarzyszący wystrzałom odrzut broni i siłę wystrzeliwanych pocisków. Chcę zobaczyć akcję, w którą będę mógł uwierzyć, w której każda kula jest na wagę złota i każda kula może być tą śmiertelną. Z pewnością nie chciałem zobaczyć sceny, w której dwóch bohaterów pruje do siebie ogniem ciągłym z odległości kilku kroków, a jedyną ofiarą całego zajścia jest efekciarsko rozpadający się w zwolnionym tempie świąteczny stół. Albo sceny, w której najlepszy hitman głównego bossa biegnie środkiem ulicy strzelając jednocześnie z dwóch automatów Thompsona.
Wyszedł z tego film bez jaj, bez pomysłu i bez stylu. Czyli bez trzech najpotrzebniejszych w tego typu kinie rzeczy.