Ojcowie i córki
Już w ciągu kilkunastu pierwszych ujęć najnowszego dzieła Gabriele Mucciniego wprowadzeni zostajemy w jednostajnie prostoliniowe tempo całości. Napuchnięte od łez oczy Russella Crowe’a – flashback: kłótnia z żoną w samochodzie i tragiczny wypadek – Russell Crowe dostaje psychosomatycznych konwulsji – Russell Crowe zostaje wysłany do szpitala psychiatrycznego – Russell Crowe oddaje swoją małą córeczkę pod tymczasową opiekę demonicznego wujostwa, które w toku akcji zechce odebrać mu dziecko itd.
Już po tej krótkiej ekspozycji wiemy doskonale, co twórca W pogoni za szczęściem zechce nam w ciągu dwugodzinnego seansu zaserwować, czym spróbuje wstrząsnąć, czym będzie nas szantażował. Nic w tym karygodnego. Przecież kino od zawsze było potężnym narzędziem emocjonalnej manipulacji, wyciskało łzy z oczu znudzonego życiem mieszczaństwa, było oknem na inny świat, śnieniem na jawie cudzego snu. Ten sen potrafił dotknąć w nas strun, o których istnieniu nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Dlatego wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że przy całym swoim wygraniu filmu na jednej nucie i odrzuceniu emocjonalnych półśrodków, Muccino uzyskuje dzieło nieznośnie letnie.
Widać jak na dłoni, że twórcy „Ojców i córek” dla miałkiej treści swojego filmu usiłowali znaleźć przeciwwagę w postaci formalnego konceptu.
Decydują się na zastosowanie inwersyjnej narracji, mającej na celu zabawić widza układaniem nieskomplikowanych fabularnych puzzli. W filmie Mucciniego przenikają się dwa plany czasowe: na pierwszym Katie (Kylie Rogers) jest zagubioną półsierotą, wychowywaną przez kochającego ojca-pisarza (Russell Crowe); na drugim Katie (Amanda Seyfried) jest młodą kobietą, borykającą się ze skutkami swojego burzliwego dzieciństwa.
Film miał być w założeniu – chyba – rzeczą właśnie o zgubnych skutkach wychowywania, choć jako taki wypada mało przekonująco.
Twórcy Ojców i córek na każdym kroku w nachalny sposób próbują nas przekonać o psychologicznej głębi głównej bohaterki. Ta charakterologiczna złożoność ma objawiać się między innymi kompulsywną nimfomanią Katie, a także skłonnością do pomagania innym w radzeniu sobie z emocjonalnymi problemami (dziewczyna jest zdolną studentką psychologii). Postać nieraz dosłownie, wprost wykrzyczy do kamery, że jest trudna (co ma wynikać, rzecz jasna, z rodzinnych traum). Skomplikowana w założeniu osobowość Katie jest jednak skomplikowaniem pozornym. Nie mamy w filmie do czynienia z błyskotliwą introspekcją, a jedynie z pójściem na skróty i przedstawieniem prostych zależności przyczyna–skutek na przeplatających się planach przeszłości i teraźniejszości. Dlatego w efekcie cały psychoanalityczny aspekt filmu wydaje się bardzo powierzchowny, wprowadzony w sposób toporny, na słowo honoru reżysera.
Role pierwszoplanowe w filmie Mucciniego, czyli Russell Crowe jako zmagający się z chorobą samotny ojciec oraz Amanda Seyfried jako jego dorosła córka, zostały zagrane podręcznikowo, a przez to nudno, choć – jednocześnie – poprawnie i po bożemu. Tło dla głównych kreacji stanowi natomiast zupełnie bezbarwny drugi plan – Bruce Greenwood i Diane Kruger jako bogaci wujek i ciocia, bezustannie knujący i mącący spokój Jake’a i Katie. Obok nich nieszczęsny Aaron Paul, bez powodzenia szarpiący się z szufladą Jessego Pinkmana (Breaking Bad), którego zadanie w Ojcach i córkach sprowadza się do intensywnego tulenia Czipsika (pieszczotliwa ksywka głównej bohaterki).
Ojcowie i córki to film cierpiący na brak wyrazistej puenty czy diagnozy. Żegnając się z bohaterami, właściwie nie wiemy, czy artysta miał na myśli cokolwiek ponad chęć wypowiedzenia mało odkrywczej formuły, że rodzice – chcąc nie chcąc – robią swoim dzieciom krzywdę. To film na jeden raz, który ani nie wzruszy, ani nie wstrząśnie tak, jak reżyser – chyba – zamierzył sobie i wykalkulował.
korekta: Kornelia Farynowska