LUDZIE PRACY. Film, który warto sobie przypomnieć z trzech powodów

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Kino uwielbia pokazywać zwykłych ludzi postawionych w niezwykłych sytuacjach. Schemat ten wykorzystali między innymi Hitchcock („Północ, północny-zachód”), Spielberg („Pojedynek na szosie”), Fincher („Gra”), Machulski („Kiler”) i inni. Sięgnął po niego również Emilio Estevez, opierając fabułę swojego filmu na perypetiach dwóch młodych mężczyzn pracujących w firmie odpowiedzialnej za wywóz śmieci. Całość doprawił dużą dozą humoru i powstała lekka, bezpretensjonalna komedia sensacyjna „Ludzie pracy” (znana też pod znacznie lepszym tytułem „Faceci w pracy”).
Carl (Charlie Sheen) i James (Emilio Estevez) to dwóch luzaków, którzy marzą, by otworzyć sklep z artykułami dla surferów. Tymczasem jednak zatrudnili się w kalifornijskim odpowiedniku MPGK i codziennie, skoro świt, robią objazd po kilku ulicach, opróżniając kosze na śmieci. Nie przykładają się specjalnie do tego zadania, traktując je jak zło konieczne, więc zostaje im przydzielony kurator, będący wietnamskim weteranem Louis (Keith David). Wkrótce cała trójka zostaje wplątana w aferę kryminalną, gdy w jednym z kubłów na śmieci znajdują ciało lokalnego polityka.
Film w żadnym momencie nie próbuje udawać, że jest czymś więcej, niż lekką, przyjemną rozrywką na luźny, letni wieczór. Twórcy nie mieli ambicji, by wkraczać w artystyczne rejony, a Estevez, scenarzysta, reżyser i odtwórca głównej roli nie sili się na wielkie kino. Perypetie Carla i Jamesa są jednak tak cholernie sympatyczne, że nie tylko nie sposób im nie kibicować, ale po seansie długo utrzymuje się dobry humor. Klimat spalonej słońcem Kalifornii u progu lat dziewięćdziesiątych aż bije z ekranu, a uśmiech nie schodzi z twarzy. To również jeden z tych filmów, gdzie przerysowane czarne charaktery stanowią zgraję nierozgarniętych idiotów, z pozoru groźnych, w rzeczywistości niezbyt lotnych, a nawet jeśli bohaterowie wpadną w jakieś tarapaty, to zawsze jakoś się z nich wykaraskają. Całość podszyta jest ironią i nie da się jej traktować serio.
Emilio Estevez wymyślił „Facetów w pracy” już w połowie lat osiemdziesiątych, gdy pracował na planie innego swojego filmu, „Ogni św. Elma”. Pewnej nocy zasiedział się do świtu nad poprawkami do scenariusza, gdy nagle za oknem rozległy się hałasy wydawane przez śmieciarkę. To go zainspirowało do stworzenia historii o pracownikach firmy wywożącej odpady. Powstało piętnaście wersji scenariusza, a w pewnym momencie z projektem związany był John Hughes (ojciec chociażby Kevina, który został sam w domu i rodziny Griswoldów). Ostatecznie jednak za kamerą usiadł sam Estevez, zagrał też jedną z głównych ról. Pierwotnie nie planował angażować Charliego Sheena (wtedy już po sukcesach w postaci „Plutonu”, „Wall Street” oraz „Pierwszej ligi”, a na długo przed narkotykowymi ekscesami, które pogrzebały jego karierę), prywatnie własnego brata, ale ten, po przeczytaniu scenariusza zapragnął pojawić się na ekranie. Razem stworzyli świetny duet, rozumiejący się bez słów. Często wystarczy im jedno spojrzenie, by przekazać więcej niż tysiąc słów. Obsadę uzupełniają znany z doskonałego „Coś” Johna Carpentera Keith David w roli nieco ekscentrycznego (by nie użyć mocniejszych słów) weterana z Wietnamu oraz Leslie Hope, którą widzowie mogą kojarzyć na przykład z fantastycznego serialu „24”, gdzie w pierwszym sezonie wcielała się w żonę głównego bohatera. Za muzykę odpowiada natomiast Stewart Copeland, jeden z założycieli The Police.
„Faceci w pracy” nie rozbili banku w kinach. Biorąc jednak pod uwagę relatywnie niski budżet filmu (9 milionów $), sprzedali się całkiem nieźle. Obecnie mało kto o tym tytule pamięta, a zdecydowanie warto go sobie przypomnieć i to z trzech powodów. Po pierwsze, bo emanuje cudowną, obecnie już nostalgiczną atmosferą. Po drugie, bo porusza modne dziś wątki ochrony środowiska, co czyni go nawet bardziej aktualnym niż w momencie premiery. I wreszcie po trzecie, bo jest szczery w swojej wymowie, dostarczając dokładnie to, co obiecuje. Sprawdza się doskonale jako niezobowiązująca rozrywka, dająca odrobinę uśmiechu.