ŁÓDŹ RATUNKOWA
Filmografię Alfreda Hitchcocka da się, niczym jedną z jego ekranowych ofiar, idealnie przeciąć na pół jakimś nożem. Pięćdziesiąt pięć tytułów podzieli się wtedy na „wczesnego” i „klasycznego” Hitcha. W tym pierwszym przedziale znajdziemy filmy czarno-białe, w większości względnie tanie, nakręcone w Anglii i pozbawione gwiazd pierwszej wielkości oraz niecieszące się podobną estymą, co jego późniejsze, bardziej dojrzałe i stylistycznie wysmakowane dzieła (z paroma wyjątkami). Gdzieś pomiędzy tymi zbiorami pływa sobie zrealizowana w samym środku II wojny światowej survivalowa ramotka, która łączy elementy charakterystyczne dla obu okresów twórczości wielkiego Alfreda.
Łódź ratunkowa powstała w 1944 roku, kiedy to rozkład sił w międzynarodowej rozgrywce był od dawna jasny, a powiązane z tym lęki i uprzedzenia głęboko zakorzenione u szarego obywatela. Rzecz o grupie ocalałych ze statku, który zatonął wskutek ataku U-Boota, idealnie wpisywała się więc w ponure nastroje niepewnych czasów. Tytułowe miejsce staje się jedyną nadzieją dla tych, którzy ośmielili się przeżyć kosztem swoich znajomych, przyjaciół i braci. I zarazem początkiem ich psychologicznego koszmaru. Będzie to prawdziwy test charakterów dla tych postaci – niewiele brakuje im do utraty godności i człowieczeństwa, gdy zestawione zostają nie tylko z perspektywą braku żywności, wody pitnej oraz innych podstawowych potrzeb, lecz także, a może przede wszystkim, same ze sobą.
Na tę próbę, w której bardzo łatwo jest stracić rozum bądź życie, wystawieni zostają obecnie raczej mało znani kinomanom aktorzy, spośród których wymienić należy młodziutkiego Hume’a Cronyna („młodszej” widowni kojarzonego zapewne jako jeden ze staruszków z Kokonu), charakterystycznego Waltera Slezaka oraz największe ówcześnie z zebranych w szalupie nazwisk – Tallulah Bankhead, która wcieliła się w bodaj najbarwniejszą postać tej fabuły, czyli dziennikarkę Connie Porter, o mocno rozbuchanym ego i międzynarodowej sławie. Dama z wyższych sfer i artystka słowa pisanego w jednym wydaje się najbardziej oderwanym od rzeczywistości elementem składowym. Zupełnie nie pasuje do pozostałych osób: ciemnoskórego stewarda, pielęgniarki, radiooperatora, marynarza, mechanika, matki z dzieckiem, a nawet do swojego bogatego kumpla-biznesmena, który wypada przy niej jednak niezwykle blado – w czym zasługa nie tyle stworzonej na papierze Connie, ile prawdziwej Tallulah, która ponoć na planie była równie ekscentryczna, co na ekranie*.
Wszyscy oni skonfrontowani zostają również z nieproszonym gościem, który wpierw nie przyznaje się do swojego pochodzenia, lecz ostatecznie okazuje się stać po przeciwnej stronie barykady. To właśnie on staje się główną, acz nie jedyną, kością niezgody wśród skromnej załogi łodzi ratunkowej, jaką w dodatku zaskakująco łatwo udaje mu się wyprowadzić w pole (czy też raczej: ocean) i owinąć wokół palca. I to z jego pomocą Hitchcock obrazuje siłę propagandy, uwypukla psychologiczne aspekty wojny, ukazuje jej wyniszczające skutki, jakie wespół ze zwykłą walką o przetrwanie zwyczajnie muszą zebrać krwawe żniwo…
Nie było to pierwsze zetknięcie reżysera z kinem wojennym i związaną z nim polityką, choć na co dzień praktycznie nie zagłębiał się przecież w tę tematykę. W trakcie rzeczonego konfliktu nakręcił jednak parę krótkich metraży na zlecenie rządu (Malgaska przygoda i Bon Voyage). Czarno-białe nie tylko w formie, miały dość oczywisty cel, którego dopatrzeć można się również w Łodzi ratunkowej. Być może dlatego to zrealizowane dla wytwórni Foxa, skomplikowane technicznie widowisko za półtora miliona dolarów amerykańskich dziś ogląda się z mieszanymi uczuciami.
Z jednej strony mamy bowiem całkiem zgrabną szaradę umysłową, z jakich twórca suspensu wszak słynął. Napięcie i jego stopniowanie, kolejne zwroty akcji oraz klaustrofobiczna atmosfera nadal zdają się skutecznie działać na podświadomość odbiorcy, gdyż serwowane są niemal bezbłędnie. Z drugiej strony razi obecnie strona techniczna oraz wyraźnie studyjny sznyt dzieła, które, z wyjątkiem kilku lotniczych ujęć Florida Keys i San Miguel, w całości nakręcono w olbrzymim, zamkniętym basenie (co odbiło się na zdrowiu obsady, a co zdradza między innymi rezonujący echem dźwięk czy widoczny w jednej ze scen… karp). Rażą też dziwaczne zachowania postaci, które są wyraźnymi więźniami swoich czasów. I nie, bynajmniej nie chodzi tu o wybrzmiewający gdzieś w tle rasizm czy będący obecnie młynem na wodę artystycznych środowisk feminizm i/lub seksizm (co ciekawe, Hitchcock początkowo planował zrobić ten film w kolorze i z całkowicie męską obsadą).