search
REKLAMA
Nowości kinowe

Hitchcock

Krzysztof Walecki

3 marca 2013

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Człowieka nachodzą bardzo konkretne skojarzenia, gdy słyszy nazwisko Hitchcock, nie bez powodu nazywanego „mistrzem suspensu”. W pierwszej kolejności widzi przed oczami ptaki atakujące Tippi Hedren, posągową Kim Novak z „Zawrotu głowy”, aparat Jamesa Stewarta z „Okna na podwórze”, ale przede wszystkim scenę pod prysznicem z „Psychozy”. Te obrazy na trwale zapisały się w historii kina, czyniąc z ich twórcy ikonę X muzy, człowieka symbol, i, być może, najbardziej wpływowego reżysera wszechczasów. Wszyscy kradli od Hitchcocka, kradną i kraść będą – jest jak „Matrix”, lecz moda na film Wachowskich przeminęła, na Hitcha zaś będzie trwać zawsze.

Aż dziw bierze, że filmów o samym Hitchcocku powstało do tej pory tak niewiele. Wyświetlany parę lat temu w kinach „Dubel” Johana Grimonpreza był eksperymentalnym kolażem materiałów archiwalnych, z których otrzymaliśmy historię spotkania słynnego reżysera ze swoim sobowtórem. Zeszły rok natomiast przyniósł nam dwie produkcje opowiadające o realizowanych przez Hitcha klasykach: w nakręconej dla HBO „Dziewczynie Hitchcocka” Juliana Jarrolda oglądamy mistrza przy pracy nad „Ptakami”, zaś we wchodzącym na ekrany naszych kin „Hitchcocku” Sachy Gervasiego fabuła skupia się na powstaniu „Psychozy”.

W tym drugim filmie, Alfred Hitchcock (Anthony Hopkins) wychodzi z premiery swojego „Północ – północny zachód” w glorii chwały, lecz, zapytany przez dziennikarza, czy w wieku 60 lat i po zrobieniu tylu genialnych filmów, myśli o emeryturze, nie odpowiada. Nazajutrz, czyta w gazecie, że pojawili się nowi twórcy, którzy w niczym mu nie ustępują, co dodatkowo psuje mu humor. Postanawia udowodnić tak innym, jak i sobie, że potrafi jeszcze zaskoczyć, i na swój kolejny projekt wybiera adaptację „Psychozy” Roberta Blocha inspirowanej prawdziwym przypadkiem psychopatycznego Eda Geina. Studio chce eleganckiego thrillera, jak poprzednie filmy Hitchcocka, nie zaś poronionej historii o mordercy i transwestycie z kazirodztwem w tle. Co więcej, nawet żona Hitcha, Alma (świetna Helen Mirren), początkowo jest zaskoczona wyborem męża, bardziej skłaniając się ku adaptacji książki jej przyjaciela, Whitfielda Cooka (Danny Huston ze sprawdzonym zestawem uśmiechów na każdą okazję). Alfred jednak upiera się przy swoim, i wkrótce zdjęcia do „Psychozy” ruszają.

„Hitchcock” nie jest filmem stricte biograficznym. Obserwujemy jedynie wycinek z życia reżysera i jego pracę nad swoim, prawdopodobnie, najwybitniejszym dziełem. Gervasi największy nacisk kładzie na relacje między Hitchcockiem i Almą, ale w sposób całkiem zaskakujący, bowiem żona okazuje się mieć nie mniejszy wpływ na powstanie filmu niż jej genialny mąż. Pomysł na „Psychozę” narodził się w jego głowie, lecz w chwilach kryzysowych to ona wykazywała największą inicjatywę. A oboje mieli się o co martwić – pieniądze na realizację zdobyli zastawiając swój dom, ciągłe spory z szefem studia filmowego oraz cenzorami mocno denerwowały Alfreda, nie mówiąc o osobistych problemach związanych z osobą Whita Cooka.

Jest i Ed Gein. Pierwowzór postaci Normana Batesa nawiedza reżysera kilkakrotnie podczas realizacji „Psychozy” – raz wysłuchuje jego wynurzeń jako psychoterapeuta, innym razem znajduje obciążające Almę dowody na niewierność. Póki zdjęcia do nowego filmu trwają, Hitchowi trudno uwolnić się spod wpływu wyimaginowanego „przyjaciela” (wciela się w niego, jak zwykle złowieszczy, Michael Wincott). Również pociąg do młodych blond aktorek nie ułatwia życia, tak Alfredowi, jak i Almie, która jednak doskonale zdaje sobie sprawę ze słabości swojego męża. Niestety, tak ciekawa fascynacja (czy wręcz obsesja) Hitchcocka blondynkami jest w filmie Gervasiego jedyne delikatnie zarysowana, i, poza doskonałą sekwencją realizacji sceny pod prysznicem oraz wzmianką o „zdradach” jego aktorek, nie zostaje w pełni wykorzystana.

Dużo w „Hitchcocku” jest humoru, zresztą, jak na tematykę, jest to wyjątkowo lekki film. Reżyser i scenarzysta uśmiechają się, gdy scenarzystą „Psychozy” zostaje Joseph Stefano, zatrudniony przez Hitcha, bo przez „seks, gniew i matkę” trafił na kozetkę lekarską. Również Anthony Perkins dostaje angaż do roli Batesa ze względu na podobieństwo (nie fizyczne) do postaci. Metody Hitchcocka na sukces filmu są niezłym żartem, choć tak właśnie było – kazał on swoim ludziom wykupić cały nakład książkowego pierwowzoru „Psychozy”, zaś aktorzy i ekipa musieli przysiąść, że nikomu nie zdradzą zakończenia. Najwięcej jednak śmiejemy się z samego mistrza suspensu, a to, gdy Alma karci go za obżarstwo, a to gdy wita się ze swoimi pieskami, a nawet w momencie prac w ogródku, gdy w nieodłącznym czarnym garniturze bawi się sekatorem.

Ciemna strona Hitchcocka jest przesłonięta przez tę jasną – kochającego męża i sympatycznego starszego pana, uwielbiającego żartować, nawet jeżeli innym wcale nie jest do śmiechu. Nie świadczy to jednak o słabości „Hitchcocka”, a jedynie odmiennym punkcie widzenia. Powstał film oddający sprawiedliwość wielkiemu twórcy, który borykać się musiał tak z przeciwnościami z zewnątrz, jak i własnymi demonami. W tym portrecie Hitcha gubi się nieco sama „Psychoza” i proces jej tworzenia – jesteśmy świadkami kręcenia scen tylko z Janet Leigh (bardzo dobra Scarlett Johansson), zaś niesamowicie podobny do Perkinsa James D’Arcy gra tu trzeci plan. Na dodatek, w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że aby stworzyć arcydzieło wystarczy porządny montaż oraz muzyka Bernarda Herrmanna.

Przez jeden szkopuł muszę jednak zaniżyć ocenę filmu Gervasiego. „Hitchcock” otrzymał w tym roku nominację do Oscara w kategorii najlepsza charakteryzacja, i sądzę, że nie dało się lepiej zrobić Alfreda Hitchcocka z Anthony’ego Hopkinsa. Ale pod całym tym lateksem, ciężko dostrzec jakąkolwiek mimikę. Czy był to świadomy wybór aktora, aby zagrać reżysera „Psychozy” z jednym, wręcz nieruchomym wyrazem twarzy, czy też charakteryzacja nie pozwoliła mu na więcej swobody? Miałem trudności ze stwierdzeniem, co czuje w danej sytuacji bohater, i jakie emocje rysują się na jego twarzy. W wielu momentach stwierdzałem, że żadne. Nawet cień Hitchcocka jest bardziej wymowny.

REKLAMA