LIPSTICK ON THE GLASS. Niespełniony autorski odlot [Recenzja]
Ładnych kilka lat temu na scenę polskiej kinematografii z przytupem wkroczył Kuba Czekaj, który w przeciągu zaledwie roku świętował premiery dwóch swoich filmów pełnometrażowych – Baby Bump oraz Królewicza Olch. Były to filmy niekoniecznie uniwersalnie pokochane, ale bardzo wyraziste i pokazujące, jak dobrze Czekaj czuje materię kina. Wtedy wydawało się, że nazwisko reżysera będzie w kolejnych latach mocno mieszać w awangardzie polskiego kina, które zyskało w nim świeży autorski głos. Stało się jednak inaczej i na dłuższy czas Czekaj zniknął z radarów, a na jego trzeci film przyszło nam poczekać aż do 2023 roku, kiedy to premiery doczekało się wreszcie powstające w bólach Lipstick on the Glass.
Trudno powiedzieć, o czym do końca jest film Czekaja fabularnie. Całość podzielona jest na trzy części plus prolog i epilog, w których z grubsza śledzimy losy dwójki osób – granej przez Agnieszkę Podsiadlik kobiety, żony niemieckiego gangstera i matki dziewięcioletniej wygadanej dziewczynki oraz tajemniczej postaci określanej jako Coś – w tej roli Lena Lauzemis – z niewiadomymi motywacjami pojawiającej się w życiu ekscentrycznej i bogatej rodziny. Akcja rusza z kopyta i przez różnego rodzaju pomniejsze wątki, zwroty i zapętlenia akcji wiedzie aż nad Morze Bałtyckie. Nie wydaje mi się za celowe rekonstruować tu nawet powierzchownie intrygi, bo ta u Czekaja jest umowna, a na konkluzje pracują nie tyle linie narracyjne, ile sploty aranżowanych rozmaicie epizodów.
Być może przedłużający się okres produkcji filmu odbił się na jego tematyce, która miejscami zdaje się – delikatnie mówiąc – niedookreślona. W pierwszych scenach Czekaj podrzuca kilka niby się zazębiających, ale jednak dość odległych tematów – feminizm, patriarchat, narodowe antagonizmy, relacje dziecka z rodzicami (można już stwierdzić, że klasyczne dla Czekaja). O ile można powiedzieć, że chaos jest do jakiegoś stopnia konwencją Lipstick on the Glass, w wielu miejscach zamienia się po prostu w bałagan znaczeń i kontekstów, które na domiar złego im bliżej końca, tym bardziej dryfują w stronę bardzo oczywistych i eksploatowanych do bólu freudowskich motywów.
Piosenka Manaamu, od którego twórcy zaczerpnęli tytuł filmu, jest dynamicznym new wave’owym hitem i podobnie Czekaj formatuje swoją narrację. Od początku wydarzenia pędzą na złamanie karku, a narracja to ciąg następujących jedna po drugiej kampowych i pastiszowych sekwencji. Niektóre z nich są naprawdę świetne jako małe, niemal zamknięte struktury spełniające kryteria tzw. filmowego odjazdu. Przerysowane kwestie, znienacka uderzające cięcia, slow motion, soczyste beaty, nieoglądające się na logikę akcji i następstwa zdarzeń, frenetyczne scenki – to wszystko Czekaj serwuje nam przez pierwsze kwadranse swojego filmu, może nie tworząc dzieła zachwycającego, ale w jakiś sposób na własnych warunkach popapranego. Trochę w tym Lyncha, trochę Refna, można wyczuć szczyptę teledyskowej subwersji, pobrzmiewa mocno kampowa energia nurtu midnight movies. Nawiązania i inspiracje można tropić długo, ale wszystko sprowadza się do jednego – własnego stylu Czekaja, który nie próbuje iść na kompromisy, tylko realizuje swoje autorskie dziwactwo. Na dobre i na złe.
Gdyby Lipstick on the Glass, zmieniający się w pewnym momencie w połamane gatunkowo kino drogi, dojechał do końca w tempie narzuconym w pierwszej części, pisałbym pewnie o potencjalnym kultowym klasyku, który – nawet jeśli nie spełnia kryteriów estetyczno-technicznych „dobrego kina” – daje widzom czystą wizualną frajdę. Niestety w pewnym momencie Czekaj, zamiast docisnąć pedał gazu, postanawia zaciągnąć hamulec ręczny i radykalnie spowalnia historię. Zamiast kampowego odjazdu zaczynamy oglądać miejscami wręcz kameralny dramat rozpisany na role Podsiadlik i Lauzemis. Być może w teorii taka przewrotka wydawała się kolejnym ciekawym pomysłem na rozbicie struktury filmu, ale w praktyce wykastrowała go ze stanowiącej kluczowy walor energii. Gdy Lipstick on the Glass nie jedzie po bandzie, wychodzi też mocno, jak niewiele ma do powiedzenia w kwestii historii i postaci, dłużąc się niemiłosiernie, nawet pomimo pojawiających się tu i ówdzie udziwnień, przywracających na moment cień początkowego impetu. To spowolnienie filmu jest na tyle skuteczne, że zmęczenie nim dominuje wrażenia z seansu i w znacznej mierze niweluje pozytywny efekt Czekajowskiej wyobraźni. Lipstick to niestety film niespełniony, pogubiony we własnych ambicjach i tożsamościach, miejscami arcyciekawy realizatorsko i inscenizacyjnie, ale nie składający fajniejszych momentów w ciekawą całość.
Gdy na ekranach Nowych Horyzontów premierowo pojawiło się Lipstick on the Glass, Kuba Czekaj nie był już młodym ekscytującym talentem, a raczej wracającym z filmowych zaświatów niegdysiejszym (i niespełnionym) złotym dzieckiem. Dlatego widzowie na jego film patrzyli już nie jak na objaw ciekawej artystycznej wrażliwości idącej na przekór polskiej realistycznej szarości, a jak na dziwny produkt kogoś, kto kiedyś coś zrobił. Warto zaznaczyć ten kontekst pod kątem kolejnych fali recepcji Lipstick on the Glass, które z dużym prawdopodobieństwem zostanie zmiażdżone przez widownię i krytykę. Nie twierdzę, że całkiem niezasłużenie, ale osobiście stoję na stanowisku, że to dobrze, że dostajemy czasem takie filmy jak ten Czekaja, bo zbyt często w polskich lineupach festiwalowych, przeglądowych czy kinowych brakuje jak powietrza głosów wyłamujących się z normy i poszukujących czegoś ponad jaranie szlugów na blokowisku.