Intruz
Kino tzw. artystyczne często cierpi na bliźniaczo podobne przywary. Długie ujęcia prezentujące zwykłą codzienność, powolny rozwój fabuły (o ile takowa w ogóle się przebija) i samozachwyt reżysera nad swym dziełem zazwyczaj prowadzą do jednego – serwowania widzowi niezrozumiałej i niejadalnej papki. Tak się składa, iż filmowy twórca powinien mieć na uwadze przede wszystkim dobro widzów, dla których oglądanie przez 2 godziny rosnącej trawy ukazanej z różnych kątów nie stanowi raczej powodu do wydania krwawicy na specyficzny seans.
Broń Boże nie neguję sensu tworzenia produkcji, które mają własny styl i wymagają od odbiorcy zaangażowania… byle wszystko miało przysłowiowe ręce i nogi. Na szczęście relatywnie młody reżyser, Magnus von Horn, starał się znaleźć złoty środek… co jednak udało się ledwie połowicznie.
Bodajże po raz pierwszy w swej karierze recenzenta zmuszony jestem wstrzymać się od typowego opisu fabuły, żeby nie zepsuć widzowi przyjemności z odkrywania kolejnych tajemnic scenariusza. Osobiście polecam nie czytać streszczenia „Intruza”, by samemu poznawać kolejne wątki i strzępki historii dawkowane przez von Horna. [quote]Zapewniam, iż udanie się na film ze świeżym umysłem pozwoli chłonąć fabularne elementy produkcji jak gąbka… ratując tym samym przed uczuciem kompletnej monotonii.[/quote]
Absolwent – niespodzianka! – łódzkiej szkoły filmowej już od pierwszych sekund filmu zaznacza swój charakterystyczny styl, który towarzyszyć będzie kinomanom do samego końca historii snutej niczym stara bajda opowiadana przez nadgryzionego zębem czasu starca. Reżyser usilnie próbuje przekuć zwykłe obrazy i kadry na dzieła sztuki, co po dłuższym obcowaniu z „Intruzem” nieco męczy. Wspomniane wyżej długie ujęcia z nieruchomą lub, w najlepszym przypadku, leniwie sunącą kamerą wprowadzają nieco oniryczny klimat, który szybko udziela się widzowi. Przyziemne obowiązki typu uprawa ziemi czy posiłek przy wspólnym stole urastają w dziele von Horna do miana cudów, które zasługują na parominutowe zaistnienie na ekranie. Niestety, senna atmosfera dodatkowo spowalniana jest przez rozciągnięty rozwój prostej fabuły, której zagadkowa kompozycja jest jednak jej największym atutem.
Postaram się dobierać słowa z odpowiednim wyczuciem, co by nie zdradzić nic z owianej nutką tajemnicy historii. Produkcję von Horna otwiera ujęcie bliżej nieokreślonego miejsca, w którym młody chłopak spotyka (prawdopodobnie) swego ojca i brata. Na samym początku widzimy tylko tyle, iż cała rodzina udaje się do domu, potem zaś raczeni jesteśmy długaśnymi sekwencjami obrazującymi leniwą egzystencję w małym miasteczku. Wraz z przekształcaniem kolejnych stron scenariusza na klatki filmowe, szybko okazuje się, iż nastolatek zaczyna być prześladowany przez większość rówieśników uczęszczających do tej samej szkoły. Jakież powody kryją się za butnym zachowaniem uczniów i jakie reperkusje zeń wynikną? To właśnie odpowiedzi na powyższe pytania zostają udzielone we flegmatycznie poprowadzonej fabule wyegzekwowanej w nieśpiesznym stylu.
Pomysł karmienia odbiorcy informacjami składającymi się na układankę odzwierciedlającą przeszłość bohatera sam w sobie jest godzien pochwał. Trzymanie widza w niepewności aż do samego zwieńczenia opowieści jest głównym powodem, dla którego warto pozostać w sali kinowej. Szkoda jedynie, iż na ekranie dzieje się stosunkowo niewiele, statyczne ujęcia dobijają zaś i tak ospałe tempo filmu. Na plus zaliczyć wypada parę wątków pobocznych (vide: dziadek), brutalny realizm oraz dobre aktorstwo trzymające nieco w ryzach całą produkcję.
[quote]„Intruz” to z pewnością film mało przystępny, do tego skrojony pod specyficzną publiczność. [/quote]
Zapewne co wrażliwsi odbiorcy docenią przyciężkawy klimat produkcji budowany powolnymi ujęciami pozbawionymi większej dynamiki oraz rozwojem relacji między postaciami ukazanymi na ekranie. Dla kinomanów nastawionych na ździebko żwawsze prowadzenie kamery i narracji, „Intruz” może okazać się trudną pozycją, nawet w obliczu swych zalet.
Mnie osobiście dzieło von Horna odrobinę zmęczyło, nie tyle ciężarem gatunkowym, co właśnie artystyczną konwencją. Pomimo interesującej zagadki fabularnej odsłanianej przez twórcę, z powodu „Intruza” na jakiś czas przeszła mi ochota na obcowanie z tzw. kinem ambitnym. By przykuć widza do ekranu, musi się na nim coś dziać. Przez pierwsze 30 minut w obrazie młodego twórcy dzieje się zaś raczej niewiele. Polecam wziąć przykład z siostrzanej produkcji – „Polowanie” Thomasa Vinterberga – która trzymała w napięciu przez lwią część seansu. Tematyka podobna, podejścia doń zaś całkowicie odmienne… na niekorzyść „Intruza”.