search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

EDDIE ZWANY ORŁEM. Czysta filmowa brawura

Radosław Pisula

29 listopada 2016

REKLAMA

Dorastałem w latach 90. i bardzo mi po drodze z fiksacją hollywoodzkiego kina na specyficznym typie filmu sportowego, który święcił triumfy w pierwszej połowie tej dekady. Często były to produkcje inspirowane w jakiś sposób prawdziwymi wydarzeniami, w których zazwyczaj grupa społecznych wyrzutków ma wielkie marzenie – chcą spełniać się za wszelką cenę w wybranej dyscyplinie sportowej, chociaż wszystko zdaje się być przeciwko nim: finanse, własna fizyczność, a nawet uwarunkowania geograficzne. Nie brakuje im jedynie serca.

Ta mała fala była dosyć mocno skodyfikowana – zazwyczaj istotnymi bohaterami opowieści byli rodzice niepoprawnych marzycieli; bohaterowie walczyli z setką problemów; starcia sportowe miały bardzo podobny przebieg (z obowiązkowym zwolnionym tempem w ostatniej akcji); a błędnych zawodników prowadził początkowo zupełnie niezainteresowany sprawą zagubiony profesjonalista, który wpadał w końcu w sidła miłości do podopiecznych. I, co najważniejsze, osiągnięcie sukcesu nie stanowiło celu opowieści – liczyła się przede wszystkim droga do finału. Całość musiała być też podlana hektolitrami uroku, inspiracji i pozytywnej energii. Nie były to wybitne produkcje, ale z miejsca trafiały prosto do serca – działały idealnie jako filmy, skupiając się na zaangażowaniu emocjonalnym widza, mimo swoich niedoróbek formalnych. Naprawdę ciężko dziś wspominać z przekąsem trzy części Potężnych Kaczorów (z lat 1992-1996), Ich własną ligę (1992), czy Reggae na lodzie (1993).

3

I dokładnie taka jest historia Eddie’ego „Orła” Edwardsa. Trudno było zepsuć adaptację olimpijskiej przygody tak niesamowicie barwnej postaci. Brytyjski skoczek to wzorcowy przykład niepoprawnego marzyciela, dla którego liczy się sama chęć uczestnictwa – emanuje niczym nie zbrukaną miłością do sportu (tak naprawdę nie ma znaczenia jakiego, bo próbował sił w wielu) i determinuje go ta dziwna, dzika energia płynąca z natury, która kiedyś pomagała nam biegać z dzidą za zwierzętami, a dzisiaj napędza ludzi do uganiania się na przykład za piłką. Z tego powodu prawdziwy Eddie, życiowa pierdoła i utrapienie ojca-pragmatyka, włożył całą swoją energię oraz zerowy budżet w to, aby dostać się na zimowe igrzyska olimpijskie w Calgary w 1988 roku.

Filmowa historia skoczka została bardzo mocno upiększona rozwiązaniami znanymi z filmów sportowych, szczególnie z tych wspomnianych chwilę wcześniej. Najbardziej znaczącym fikcyjnym dodatkiem jest postać trenera – oczywiście wielkiego, niespełnionego talentu, który bierze udział już tylko w skokach po butelkę wódy.

Hugh Jackman udowadnia po raz kolejny, że ma sporo talentu komediowego i całkiem nieźle sprawdza się w kinie familijnym.

Zresztą nie gra tu nawet specjalnie, a po prostu jest Hugh Jackmanem – pełnym męskiego uroku, doprowadzonego momentami do granic absurdu, co pokazuje wyczucie reżysera (Dextera Fletchera, charakterystycznego aktora znanego m.in. z filmów Guya Ritchiego, dopiero od niedawna bawiącego się reżyserią), mającego świadomość, że świata tym tytułem nie zwojuje i musi zaszczepić w umysłach widzów kilka scen, które będą sobie w stanie przypomnieć nawet po kilku latach. I tutaj jest właśnie taka jedna perełka z Jackmanem zaklinającym skocznię – przyprószona troszkę kulejącym CGI, ale pełna serca, z miejsca określająca całą postać, bez zbędnej ekspozycji.

2

Taki zresztą jest cały film. Zwarty, zabawny – w taki bardzo uroczy sposób; naturalny i niby bardzo bezpieczny, ale naprawdę efektywny. W czym największa zasługa Tarona Egertona, który świetnie zagrał dziwaka o wielkim sercu – a jednocześnie zabawił się zupełnie innym rodzajem „brytyjskości” niż w Kingsmanie: Tajnych służbach. Często może sprawiać wrażenie, jakby zbytnio szarżował, ale wystarczy posłuchać jakiegoś wywiadu z prawdziwym Edwardsem (zdarzają się tacy ludzie, pozornie żyjący gdzieś na skraju rzeczywistości), aby docenić przygotowanie aktora.

To na pewno nie jest film, który trzeba koniecznie zobaczyć w kinie (u nas się zresztą nawet w nich nie pojawił, chociaż taką premierę zapowiadały plakaty, i dopiero niedawno wskoczył na DVD i Blu-ray). Nie musicie go też oglądać jutro, za tydzień, ani nawet za miesiąc. Ale warto gdzieś sobie zapisać ten tytuł, bo stanowi solidny zastrzyk czystej, filmowej brawury. To podkoloryzowana wersja już i tak wystarczająco dziwacznej historii o spełnianiu marzeń za wszelką cenę, stworzona do konsumowania w czasie niedzielnych obiadów. Dzieło Fletchera unika rozwijania trudniejszych wątków, mających potencjał do nakręcania jakichkolwiek dyskusji po seansie (jedynie zarysowano na przykład fakt, że Eddie nie zważa na bliskich i przez cały czas jego marzenia na nich pasożytują) – ale ciężko mu to wypominać, bo twórcy jasno stawiają sprawę od początku i konsekwentnie brną w uniwersalną oraz zupełnie bezpretensjonalną rozrywkę. Trochę szkoda tych straconych szans, ale ostatecznie dostajemy bardzo solidną produkcja: pełną uroku, energii, niezłego aktorstwa i ładnych zdjęć przykrytych śniegiem skoczni. Wracać ponownie do Eddiego zwanego Orłem nie ma szczególnego powodu, ale jeśli go obejrzycie, to zostanie gdzieś tam na obrzeżach filmowego serca – Hugh Jackman w wersji zimowej spokojnie może się rozsiąść obok Johna Candy, Toma Hanksa i Emilio Esteveza.

REKLAMA