DEAD AWAKE. Zabójcza nuda
Trudno zrozumieć, dlaczego tak miałkie i wtórne filmy trafiają do dystrybucji kinowej. Dead Awake to horror do tego stopnia pusty, pozbawiony treści i sensu, że mógł powstać wyłącznie po to, aby ograbić widzów z pieniędzy. Za wiarą w sukces kompilacji gatunkowych klisz – w czasach, gdy kolejne produkcje (od Uciekaj! po To) udowadniają, że oczekiwania widzów są zupełnie inne – musi jednak stać duża doza naiwności.
Seans jest do tego stopnia dotkliwym doświadczeniem, że reżysera Phillipa Guzmana można podejrzewać o przynależność do frakcji rozmiłowanych w torturach cenobitów, a nas samych o nieświadomy udział w nowej części (ponoć nakręconego już, lecz wciąż nie upublicznionego) Hellraisera. Wymagania względem filmu grozy, któremu przypisano kategorię wiekową umożliwiającą dzielenie sali kinowej z piętnastolatkami, nie mogą być wysokie, ale nawet uwzględniając tę perspektywę, Dead Awake nie zasługuje na choćby krztę pobłażliwości.
Radykalność mojej opinii wynika wprost w wyrachowania autorów tego koszmarku (nie mylić z koszmarem). W sposób oczywisty przyświecała im chęć łatwego zarobku i nic ponadto. Oczywiście zdjęcia są przyzwoite, aktorstwo do przełknięcia, a oprawa dźwiękowa znośna w swojej asekuracyjnej nijakości (dlatego “dwója”, a nie najniższa nota), ale zdecydowanie lepiej ogląda się produkcje sygnowane przez studio Troma, które może nie brylują godną pochwały jakością, trudno im natomiast odmówić czystości pobudek. Pasja do filmu, miłość do straszenia i nader wszystko dbałość o ludyczne doznania widza – tym kierują się Lloyd Kaufman i jego współpracownicy (nie myślcie, że nie znacie żadnego z nich, to właśnie w Tromie zaczynał James Gunn, reżyser Strażników Galaktyki). Brak szczerości Dead Awake można wyczuć równie łatwo, co brak szczerości domokrążcy odzianego w za duży garnitur, który od progu próbuje nam wcisnąć “rewolucyjny” odkurzacz czy inne badziewie z tygodniową gwarancją. Ludzie o słabej asertywności mogą mieć problem z powiedzeniem “nie” prosto w twarz, więc być może niektórzy z was wezmą ten tandetny odkurzacz, ale w Dead Awake nie dajcie się wmanewrować.
Gdzieniegdzie próbuje się przyrównywać film Guzmana do Koszmaru z ulicy Wiązów, a za spoiwo służy śmierć powiązana ze snem. Uznanie takiego porównania za słuszne wymagałoby jednak uznania słuszności wielu innych, równie odległych porównań, na przykład zestawienia Botoksu z Zemstą embriona, bo o aborcji; Assassin’s Creed z Salą samobójców, bo o życiu w wirtualnym świecie, albo Króla Artura z Wiedźminem, bo miecz. Jedynym uzasadnieniem dla szukania związków z wyborną historią Wesa Cravena jest brak własnej historii do opowiedzenia. Postać odgrywana przez Jocelin Donahue (przykro patrzeć, jak aktorka ze znakomitego Domu diabła i solidnych Summer Camp czy Holidays zalicza dotkliwy upadek) mechanicznie przechodzi z punkt A do punktu B, bez wiarygodności, bez wzbudzenia choćby szczątkowych śladów emocji. Widz jest w tym wszystkim biernym świadkiem przypominającym dziecko zapatrzone w szkło wirującej pralki.
Dead Awake nie jest nawet tak złym filmem, żeby frajdą mogło być nabijanie się z niego. Nie ma się tu z czego śmiać, to po prostu potworna nuda, która można posłużyć co najwyżej za narzędzie tortur. Nie dajcie zarobić ignorancji i nie marnujcie czasu na schematy, więcej wiarygodności odnajdziecie w Listach do M. albo w misiu Paddingtonie.