search
REKLAMA
Czarno na białym

PORTRET JENNIE

Krzysztof Walecki

28 listopada 2013

REKLAMA

2078680-6864

Zacząłem się niedawno zastanawiać nad statusem melodramatu we współczesnym kinie. Czy ten gatunek jeszcze istnieje, czy też powoli dogorywa, aby wkrótce podzielić los westernu? Tegoroczny laureat Złotej Palmy, „Życie Adeli” Abdellatifa Kechiche’a, najnowsza wersja „Wielkiego Gatsby’ego” oraz kolejne kasowe ekranizacje prozy Nicholasa Sparksa każą sądzić, że filmowy melodramat ma się dobrze, lecz dziś miłosne historie mają swój dom przede wszystkim w komediach romantycznych oraz filmach dla młodzieży. Obecnie o uczuciu silniejszym niż śmierć usłyszymy szybciej w tandetnym „Zmierzchu”, który jak najbardziej spełnia wymogi melodramatu (pomijając wątki fantastyczne), niż w kinie dla dorosłych. Wynika to pewnie z tego, że w końcu wyrastamy z mrzonek o jednej miłości na całe życie, najlepiej pierwszej, zastępując je smutną prawdą, że nic nie trwa wiecznie. Ani się obejrzymy, a pierwotny romantyzm zostaje zmiażdżony przez prozę dnia codziennego, zaś cynizm bierze górę nad wiarą.

CZARNO NA BIAŁYM – Pozostałe artykuły

Melodramat dla dorosłego widza jest dlatego czymś niezwykłym – próbuje w sposób dojrzały udowodnić, że warto kochać bezwarunkowo, nawet za cenę bólu i cierpienia, bez których wielkie uczucie nie istnieje. Łatwo jednak popaść w banał i patos, łatwo przedobrzyć, a wtedy powstają takie rzewne gnioty jak „Zagubione serca” Sydney’a Pollacka czy wspomniane wyżej wyciskacze łez wg Sparksa. Wielokrotnie nagradzany „Angielski pacjent” Anthony’ego Minghelli, choć melodramatem jest wzorcowym, również uchodzi za szczyt taniego sentymentalizmu. Nawet arcydzieła w tym gatunku nie mają łatwo.

6r2

Rozgrywający się w latach 30-tych XX wieku „Portret Jennie”, według powieści Roberta Nathana, opowiada historię Ebena Adamsa (Joseph Cotten), nowojorskiego malarza, bez grosza przy duszy, który nie potrafi sprzedać swoich dzieł. W galerii należącej do starszawej panny Spinney (Ethel Barrymore) słyszy, że jego obrazom, choć niebrzydkim, brak miłości, jemu samemu natomiast trudno znaleźć inspirację. Do czasu. Pewnego wieczora spotyka w parku nastoletnią Jennie Appleton (Jennifer Jones), dziewczynę ładną i intrygującą, choć Eben wyczuwa w niej coś nietypowego. Po powrocie do domu szkicuje z pamięci jej portret, dzięki któremu odzyskuje wiarę we własny talent. Podczas kolejnych spotkań z Jennie malarz zauważa, że ta jest coraz starsza, a rzeczy o których mówi dotyczą miejsc, ludzi i sytuacji sprzed 25 lat. Czyżby podróż w czasie? Zakochany już w dorosłej dziewczynie, wyczekuje jej powrotów, jednocześnie starając się dowiedzieć, co się z nią stało przed laty.

Film Williama Dieterle (kolejny niemiecki twórca, który wolał Amerykę od swej niezbyt przyjaznej wtedy ojczyzny) uchodzi za jeden z jego najlepszych obrazów, choć w dzień premiery został on zignorowany przez widzów. Sam reżyser, znany z serii filmów biograficznych z Paulem Muni nakręconych w latach 30-tych, „Dzwonnika z Notre Dame” z Charlesem Laughtonem (1939) oraz komedii fantastycznej „Diabeł i Daniel Webster” (1941) miał już przyjemność pracować z Cottenem i Jones przy „Listach miłosnych” (1945) oraz słynnym „Pojedynku w słońcu” (1946), choć pomimo usilnych starań jego nazwisko nie widnieje w napisach przy tym ostatnim tytule. Producent David O. Selznick tak się uparł, żeby „Portret Jennie” okazał się przebojem (Jones od 1949r. była jego żoną), że w dwa lata po oficjalnej premierze wypuścił film ponownie, tym razem zatytułowany „Tidal Wave”, reklamując go do zupełnie innej widowni, ale i to nie pomogło. Jedynym wyróżnieniem, jakie otrzymało dzieło Dieterle była nagroda aktorska dla Josepha Cottena na festiwalu w Wenecji, i warto nadmienić, że była to jedyna nagroda, jaką ten znany aktor dostał w całej swojej karierze.

poj5

Za niezwykłością „Portretu Jennie” przemawia kilka rzeczy. Jako połączenie romansu i fantastyki musiał wtedy uchodzić za coś oryginalnego; obecnie nietrudno znaleźć tytuł o miłości i podróżach w czasie („Dom nad jeziorem”, „Zaklęty w czasie”, czy całkiem świeża „Czas na miłość”). Również strona wizualna filmu Dieterle robi wrażenie – liczne sceny w miejskim plenerze są jakoś dziwnie odrealnione, co jest zasługą nie tylko operatorskich sztuczek (niektóre kadry wyglądają jak nałożone na płótno, niczym obraz), lecz przede wszystkim takiej, a nie innej aury pogodowej. Zasypany śniegiem Nowy Jork i jednocześnie skąpany w słońcu wydobywa z historii jej nierzeczywisty, wręcz oniryczny klimat, sprawiając że, jak na ironię, to zdjęcia w studio wydają się pokazywać świat realny, taki jakim jest naprawdę. No i finał, w którym czerń i biel znikają, zabarwione na zielono, aby jeszcze mocniej zaznaczyć fantastyczny pierwiastek melodramatu niemieckiego reżysera.

Jest to jednak w najwyższym stopniu historia o miłości, niemożliwej, a jednak nie znającej barier, która dojrzewa w Ebenie i Jennie z każdym kolejnym spotkaniem. Tyle, że gdy dla niego mijają zaledwie dni, z jej perspektywy upływają całe lata. Świadomy niezwykłej sytuacji, w jakiej znalazł się malarz, nie stara się dojść, dlaczego tak się stało. Akceptuje taki stan rzeczy, nawet w chwili, gdy jego znajomi i przyjaciele stwierdzają, że wymyślił Jennie, bo potrzebował inspiracji. Trudno stwierdzić, czy miłość wzięła się z fascynacji samą dziewczyną, czy też z zetknięcia z tak niesamowitymi okolicznościami. Każde spotkanie wydaje się być nierzeczywiste, nie ważne, czy są sami w parku, czy wśród ludzi na lodowisku (echa tej sceny można odnaleźć w rewelacyjnych “Pięknych dziewczynach” Teda Demme’a).

portrait-of-jennie

Również uczucie Jennie jest niejednoznaczne. Już jako nastolatka, przy okazji pierwszego spotkania, radośnie mówi Ebenowi, że chce, aby ten poczekał aż ona dorośnie, niejako przewidując dalszy rozwój wypadków. Chwilę wcześniej jednak nuci smutną piosenkę. Ta dwoistość natury ujawnia się za każdym razem, gdy spotyka Adamsa. Jest i lęk przed jednym z jego obrazów, na którym malarz uchwycił wzburzone morze, również sugerujący coś, co może dopiero nadejść. W przeciwieństwie do Ebena, jej miłość rodzi się na przestrzeni lat, dojrzewając powoli, a wyrastając z dziecięcego marzenia o byciu razem, gdy będzie już kobietą. Może się to wydawać niepokojące, lecz cały film Dieterle taki jest, przesiąknięty napięciem, bo pewne rzeczy nie przystają do siebie, i wydają się być nie do pogodzenia.

Tytułowy portret widzimy w finale, w pełnym kolorze. Uczucie zaklęte na płótnie, które stanowi dowód, że Jennie istniała, ale i obietnicę wiecznej miłości. Gdy dwójka ludzi przestaje być razem, rozdzieleni przez los, bądź z własnego wyboru, ważny jest ślad pozostający po nich. Coś co można dotknąć, zobaczyć, poczuć, i jeśli jest się zaledwie postronnym świadkiem, zrozumieć. Dla jednych będzie to ckliwe i banalne. Dla innych znane aż za dobrze. Od melodramatów oczekujemy często więcej niż od innych gatunków; dają nam nadzieję, nawet jeżeli nie mają szczęśliwego zakończenia.

Poniżej kilka słów od Joego Dante na temat powstania “Portretu Jennie”.

REKLAMA