CHATA. Ocieplanie wizerunku Trójcy Przenajświętszej
Zdaję sobie sprawę, że moja obiektywność jako recenzenta Chaty może wydawać się wątpliwa – nie płakałem podczas lektury książki i na dodatek jestem niewierzący. Mimo to wybierając się na seans, spodziewałem się filmu przynajmniej interesującego, może nawet poruszającego.
W końcu Chata z miejsca stała się komercyjnym sukcesem i popkulturowym zjawiskiem – książkę, na podstawie której ją napisano, można obecnie znaleźć w każdym kiosku, sale kinowe od dnia premiery są pełne, wydawało mi się, że przyczyna tego całego szumu musi być warta obejrzenia. Niestety.
Obraz Stuarta Hazeldine’a opowiada historię człowieka, którego córka padła ofiarą brutalnego morderstwa. Mack, odgrywany przez Sama Worthingtona, jest postacią nieźle skonstruowaną i dość przekonującą, przynajmniej dopóki nie trafia do tytułowej Chaty. Mack, gorliwy katolik, po stracie dziecka jest w kompletnej rozsypce, jego rodzina natomiast trzyma się w kupie przede wszystkim dzięki żonie Macka, Nan (Radha Mithchell), która dla odmiany nie jest przekonująca ani przez chwilę. Nan od razu po tragedii wydaje się być pogodzona z zastaną sytuacją i zdeterminowana, aby pomóc swoim rozbitym bliskim. Aby jednak rodzina się nie rozpadła, Mack będzie musiał przepracować swoją traumę, w czym ma mu pomóc wizyta w chacie, gdzie jego córka została zamordowana.
Film nieźle się ogląda mniej więcej do momentu, w którym Mack dociera do tytułowej chaty, gdyby reżyser zdecydował się w tym momencie skończyć, to mielibyśmy do czynienia z solidnym, choć niespuentowanym krótkim metrażem. Gdy tylko sceneria zmienia się z zimowej na wiosenną, a obok Macka pojawiają się postaci symbolizujące Trójcę świętą, film zaczyna staczać się po równi pochyłej, aby ostatecznie rozbić się z impetem o dno.
Przez cały seans nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że twórcy filmu mają bardzo kiepskie zdanie na temat inteligencji widzów. Chata jest do tego stopnia pełna sloganów i wyświechtanych frazesów, że naprawdę ciężko było mi wysiedzieć w kinie, i nie sądzę, aby mój ateizm miał tu cokolwiek do rzeczy – znam mnóstwo katolików, którzy są bardzo inteligentnymi ludźmi i dla których film Hazeldine’a musi być równie irytujący jak dla mnie. Nie mam alergii na kicz, pod warunkiem, że jest wykorzystywany w ramach jakiejś koncepcji. W Chacie natomiast kicz pojawia się mimowolnie, tam, gdzie zgodnie z zamierzeniami powinna być głębia.
Podobne wpisy
Twórcy Chaty bardzo starali się ocieplić wizerunek Trójcy Przenajświętszej poprzez wkładanie w usta jej reprezentantów dość wymuszonych żartów czy poprzez zaangażowanie aktorów budzących sympatię, a nawet poprzez obdarzenie Boga Ojca ksywką „papa”. Duchem Świętym została bardzo atrakcyjna atrakcyjna Azjatka Sumire Matsubara, towarzystwo zróżnicowano rasowo, przypominając, że boska miłość dotyczy wszystkich bez względu na kolor skóry. Super, koncepcja jest czytelna, kłopot w tym, że to wszystko tanie chwyty, aż przypomina się „Buddy Jesus” z pamiętnej Dogmy – potwierdzenie proroczego daru Kevina Smitha jest chyba największym sukcesem Hazeldine’a.
Żeby oddać twórcom filmu sprawiedliwość – parę razy rzeczywiście udało im się mnie rozbawić, jednak akurat nie w tych momentach, w których planowali. Gdy w uprawianym przez Sarayu ogrodzie wyrosło drzewo Macka, a Jezus położył mu dłoń na ramieniu, roześmiałem się szczerze. Ta scena miała być punktem kulminacyjnym filmu i tak właśnie było – w tym właśnie miejscu dało się słyszeć odgłos idei rozbijającej się o dno.
Ocenę Chaty podnoszą nieco niezły początek, ładne zdjęcia i rzetelne podejście do kwestii technicznych – film jest dobrze zmontowany i przyjemny estetycznie. Niestety na tym jego zalety się kończą – miało być głęboko, zabawnie i wzruszająco, wyszło banalnie, śmiesznie i kiczowato. Naprawdę rzadko zdarza mi się wystawić filmowi jednoznacznie niepochlebną recenzję, ale akurat dzieło Hazeldine’a zasłużyło sobie na nią w stu procentach.
korekta: Kornelia Farynowska