ASSASSIN’S CREED. Zabójstwo Michaela Fassbendera przez tchórzliwe Hollywood
Assassin’s Creed przez ostatnią dekadę stało się jedną z najbardziej kasowych marek w historii elektronicznej rozrywki i nic dziwnego, że swoje lepkie łapki wyciągnęło w końcu po nią Hollywood. Za kamerą posadzono debiutanta na polu kina wysokobudżetowego, Justina Kurzela, który dwa lata temu zrobił nieźle przyjętą adaptację Makbeta, a w głównych rolach obsadzono jego współpracowników z tamtego filmu – Michaela Fassbendera i Marion Cotillard, mających sprzedać cały projekt niedzielnym widzom. Niestety, kolejna już adaptacja niezłej gry zachowuje się na dużym ekranie jak zagubiony John Travolta z pulpfictionowego gifa.
Sam pomysł wyjściowy miał potencjał na ciekawą filmową renarrację: mamy dwie zwalczające się od wieków wielkie frakcje – Templariuszy, którzy chcą kontrolować ludzkość i wyrugować ze świata wolną wolę, oraz Asasynów, zakon skrytobójców pragnących za wszelką cenę walczyć o wolność. Ci pierwsi od dawna poszukują MacGuffina zwanego Jabłkiem Edenu, który ma im pomóc w kontroli świata – ten gadżet został jednak ukryty przez pewnego Asasyna za czasów hiszpańskiej inkwizycji, przez co współcześni Templariusze wyciągają z więzienia jego potomka, żeby władować go do kuriozalnego gadżetu zwanego Animusem, przez który ma on przenieść się do wspomnień swojego przodka (bo pamięć genetyczna) i namierzyć miejsce ukrycia Jabłka. Uffff.
Ale brawa dla twórców, gdyż finalny produkt jest naprawdę magicznym doświadczeniem, ponieważ przez prawie dwie godziny praktycznie nic się tutaj nie dzieje. Bohaterowie spacerują po ascetycznym kompleksie, obcują czasami z jakimiś gadżetami i zapychają uszy widzów TONAMI zbędnej ekspozycji (podawanej w tempie rannego leniwca), która powinna wynikać z opowieści. To jest film – medium przede wszystkim wizualne, dlatego zamiast o czymś mówić w ciasnym pokoju do czasu uśpienia wszystkich na sali, niech to po prostu naturalnie wychodzi w trakcie trwania akcji. A jeśli można wyjaśnienia zamknąć w jednym zdaniu, to niech właśnie tak będzie – nie ma sensu rozwijać tego na kilkuminutowy elaborat, bo ta fabuła naprawdę jest na to zbyt prosta i zbyt kuriozalna. A słowny potok, jakim kończy się każde spojrzenie Cotillard na kogokolwiek, w żaden sposób jej nie pomaga.
Twórcy i aktorzy są zresztą cały czas zagubieni. Gdzieś w tle krąży bogata i obudowana już obszerną mitologią licencja, ale nie ma tu żadnego pomysłu, jak ją sprzedać nowemu odbiorcy – a równocześnie fanów traktuje się jak istoty, które skonsumują ze smakiem każdy detal identyfikowany poprzez znajomość marki. Znakiem rozpoznawczym serii jest orzeł latający nad miejscem akcji? To tutaj pojawi się z pięć razy, szybując nad krajobrazem dobre kilkanaście sekund – narracyjnego uzasadnienia to nadużycie nie ma zbyt wielkiego, ale twórcy musieli widzieć jakiś zwiastun z gier. Co ciekawe, te nawiązania też są momentami uwłaczające i mają szansę zdewastować nawet największych fanów serii – czego idealnym przykładem jest „skok wiary”, po którym pokruszyłem sobie płat czołowy.
Aktorzy zresztą też nie są w żaden sposób emocjonalnie związani z marką i momentami aż smutno obserwować, jak bardzo jest to dla nich kolejne zlecenie między ambitniejszymi projektami, za które zapewnią utrzymanie trzem pokoleniom do przodu. Mają świadomość, że tutaj grają nie oni, a ich nazwiska, dlatego przez sporą część czasu nawet nie próbują wychodzić z konwencjonalnych klatek swoich postaci – Marion Cotillard ma za zadanie z poważną miną tłumaczyć zasady świata przedstawionego, Jeremy Irons złowieszczo łypie zza szyby (serio, dokładnie ten sam moment powtórzony zostaje co kilkanaście minut), a Fassbender jest tutaj po prostu Fassbenderem – ciężko określić jakoś jego postać, coś więcej o niej powiedzieć (szczególnie że nie ma żadnej różnicy między przestępcą Calem i Asasynem Aguilarem). To niezły aktor, ale wyraźnie bokiem wychodzą mu już blockbustery. Przez cały seans nie dowiadujemy się o postaciach zupełnie NIC, a – co najgorsze – po wyjściu z kina nie chcemy wiedzieć więcej.
Na mały plus na pewno można zaliczyć sekwencje dziejące się w Hiszpanii. Jest ich niestety malutko i są bardzo konwencjonalne – jest tutaj dużo żółtoburego filtra, elementy parkourowe trzymają jakieś tempo, a tych kilka scen walki nie nuży. Szkoda tylko, że Aguilar i jego kompanka Maria to postacie pozbawione jakiegokolwiek charakteru, dodatkowo prawie nieme (ale pochwalam fakt, że mówią cały czas po hiszpańsku) – jasne, przypominają protagonistów z gier z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (np. początkowe epizody Księcia Persji), ale po całkiem nieźle nakreślonych bohaterach z gier (nawet irytującym Arno z Unity) wymagane było zdecydowanie ciekawsze przedstawienie nowego Asasyna. Zresztą, będąc ograniczonymi metrażem filmu, twórcy jeszcze bardziej powinni skupić się na tym, żeby widz dowiedział się CZEGOŚ o Aguilarze – a teraz można powiedzieć tyle, że „fajnie skacze”. Tyle mogę też powiedzieć o kumplu, z którym grałem w koszykówkę w podstawówce. A on nie jest Asasynem (chyba). Oko potrafi także pocieszyć naprawdę dobra scenografia, która stanowi chociaż chwilowe wytchnienie od depresyjnych klitek w kompleksie Abstergo, wskazująca na to, że jakieś większe pieniądze w ten film włożono. Chociaż te inkwizycyjne sceny też udało się zdewastować, bo dialogi są tu niestety na żenującym poziomie scen z „rzeczywistości”, a całość montował chyba jakiś nastolatek, który zjadł za dużo cukru, przez co cięcia i przeskoki są po prostu męczące oraz wyraźnie zbyteczne (szczególnie denerwuje nieustanne wybijanie z rytmu narracyjnego scen z Aguilarem przez przebitki do współczesnego Fassbendera).
Sceny dziejące się we współczesności nużą niemiłosiernie, podobnie jak w grach – tam były jednak istotnym łącznikiem dla rozbitej na wiele wieków historii, a tutaj grają pierwsze skrzypce i niezwykle pokracznie próbują spiąć do kupy fabularny bajzel. Nie udaje się to, co dobrze podsumowuje scena, gdy zmieszany Cal z uśmiechem pyta sam siebie: „Co tu się do cholery dzieje?”. Bohaterowie mówią dużo, ale nie ma w dialogach prawie żadnej istotnej treści – jest za to sporo powolnego chodzenia i jeszcze więcej przeciągłych spojrzeń, żeby tylko wydłużyć produkcję o kilka minut.
Pokłady bylejakości i zagrzebania naprawdę płodnej marki wychodzą tutaj poza wszelką skalę. Żeby to jeszcze było chociaż jakimś naprawdę absurdalnie koszmarnym filmem, który chce się analizować po seansie, z materiałem na bycie fabryką memów albo potencjałem na zostanie negatywnym kultowcem, do którego chce się wracać ze względu na JAKIŚ poziom żenady – bo zrobić zły film to sztuka, czego przykładem niech będzie Troll 2, który po latach dostał nowe życie za sprawą fenomenalnego dokumentu o jego realizacji. A Assassin’s Creed? Nic z tych rzeczy – to bezpłciowy produkt wypluty przez przejedzonych władców wielkich budżetów, którzy siedząc w swoich wieżach z kości dolarowej, pewnie nawet nie zauważyli, że zlecili komuś nakręcenie tego obrazu. A w ogólną wizję nijakości wpisują się dobrze aktorzy, którzy jadą na tak niskim biegu, że więcej energii wkładają zapewne w występy na filmach z urodzin dzieci znajomych, a największe zaangażowanie podczas produkcji włożyli w ściskanie w rękach sutych czeków. Wygląda to ostatecznie tak, jakby twórcy obejrzeli gameplay z gry na Youtube, dorobili do tego fabułę na piętnaście minut filmu, potem wypchali ją słowną watą do prawie dwóch godzin i gdzieniegdzie powtykali jakieś sekwencje walki, żeby coś na ekranie żyło.
To produkt pozbawiony serca, przeraźliwie nudny (kilka razy w życiu bawiłem się lepiej podczas czekania na mrozie na spóźniony od kilku godzin pociąg), ociosany z elementów, które angażowały w wirtualną rozgrywkę i potrafiły przykuć do telewizora. Nie ma tu żadnej ciekawszej próby wydestylowania esencji Assassin’s Creed, zamienienia jej w filmową narrację – to obraz stojący w rozkroku pomiędzy grą a kinem, przypominający te wszystkie adaptacyjne potworki z lat dziewięćdziesiątych, gdy producenci byli przekonani, że znane twarze i kilka rozpoznawalnych nazw z materiału źródłowego załatwią sprawę. Ale nie – tak jak nie działało to dwadzieścia lat temu, tak nie działa i dzisiaj. Zresztą tę przegadaną bułę ciężko nazwać nawet pełnoprawnym filmem – to rozwleczony prolog z minimalną dozą akcji, bardziej pilot serialu niż obraz przeznaczony do kin. W tym wypadku pochwalę jednak Assassin’s Creed za zawodową skuteczność – zabił we mnie wszelkie oczekiwania względem kontynuacji.
korekta: Kornelia Farynowska