search
REKLAMA
Recenzje

1941. Jak Spielberg poradził sobie z nietypowym dla siebie gatunkiem?

„1941” zadebiutowało w 1979 roku. Spielberg dał widzom cudowny spektakl szaleństwa (w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa), po brzegi wypełniony przednimi gagami.

Tekst gościnny

28 kwietnia 2024

REKLAMA

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.

Pod koniec lat siedemdziesiątych Steven Spielberg, opromieniony sukcesami „Szczęk” (nazwanymi pierwszym blockbusterem w dziejach kina) oraz „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” postanowił uraczyć widzów czymś świeżym i sięgnąć po komedię, gatunek, z którym dotychczas nie miał większej styczności (choć w jego filmach nie brakowało elementów humorystycznych). „1941” zadebiutowało w 1979 roku. Spielberg dał widzom cudowny spektakl szaleństwa (w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa), po brzegi wypełniony przednimi gagami, z galerią zwariowanych postaci, brylujących na ekranie.

Całość obraca się wokół paniki, która wybucha na zachodnim wybrzeżu USA po ataku Japończyków na Pearl Harbour, w grudniu 1941. Okoliczna ludność, przerażona spodziewanym wrogim natarciem, szykuje się do odparcia nieprzyjacielskich sił. To wszystko tylko brzmi poważnie. Już pierwsza scena, w której Spielberg parodiuje prolog „Szczęk” (czyli samego siebie!) daje dobry wgląd w to, jaki to będzie film. Później mamy do czynienia z kilkoma, przeplatającymi się, ale w gruncie rzeczy luźnymi wątkami.

Scenariusz napisali Robert Zemeckis i Bob Gale, ci sami, którzy później dadzą światu trylogię „Powrotu do przyszłości”. Wspomagał ich John Milius („Conan Barbarzyńca”), a na planie zgromadzono prawdziwą aktorską śmietankę („ensemble cast”, jak to ładnie określają Anglosasi), by wymienić tu tylko: Dana Aykroyda, Johna Belushiego, Johna Candy, Neda Beatty, Toshirô Mifune, czy Christophera Lee. W pewnym momencie reżyser ujawnia swoje ciągoty ku musicalowi prezentując, podobnie jak później w drugiej części przygód Indiany Jonesa, sekwencję taneczną. Spielberg od zawsze chciał nakręcić wypełniony muzyką tytuł, co w końcu zrealizował pod postacią remake’u „West Side Story”. Przy okazji koniecznie należy wspomnieć o doskonałym motywie przewodnim autorstwa, jakżeby inaczej, Johna Williamsa. Melodia doskonale łączy patetyczne marsze wojskowe z lekką, odrobinę nawet frywolną nutą, potęgując sączący się z ekranu klimat radosnej, niczym nieskrępowanej zgrywy.

Mnogość wątków sprawia, że film ma charakter mocno epizodyczny, ale każda historia posiada w sobie wystarczająco duży potencjał humorystyczny, by przykuć do ekranu. Obojętnie, czy będą to starania załogi japońskiej łodzi podwodnej, która ma storpedować Hollywood; próby młodego kapitana uwiedzenia sekretarki generała, tracącej nad sobą kontrolę na pokładzie samolotu; czy też perypetie małżeństwa, w domu którego zostaje zainstalowana bateria przeciwlotnicza. Jednak wisienkę na torcie stanowi nieodżałowany John Belushi, w roli „Dzikiego” Billa Kelso, szalonego pilota myśliwca, zaciekle ścigającego wyimaginowanych Japończyków w przestrzeni powietrznej nad Kalifornią. Każde pojawianie się Belushiego to brawurowy popis talentu aktora, ugruntowanego rok później w „Blues Brothers” Johna Landisa.

Choć scenariusz został zainspirowany prawdziwymi incydentami, jak na przykład zbombardowanie przez Japończyków rafinerii u wybrzeży Santa Barbara, to jednak ani przez chwilę nie można mieć wątpliwości, że „1941” stanowi od początku do końca wymysł i radosną zabawę kinem. Film spotkał się z mieszanym przyjęciem. Nie był klęską finansową, co można gdzieniegdzie błędnie wyczytać, ale Spielbergowi dostało się za domniemane umniejszenie bohaterstwa kombatantów oraz generalnie „robienie sobie jaj” z poważnych tematów. Przy czym nie ma tu żadnego wykpiwania ludzkiej tragedii lub też ukazywania cierpień w krzywym zwierciadle. Jest natomiast, bardzo trudne do wytworzenia na ekranie, wrażenie całkowitego chaosu z samolotami latającymi między drapaczami chmur, wybuchami, bijatykami, fajerwerkami i toczącym się po molo kołem, urwanym z Diabelskiego Młyna. To trzeba zobaczyć!

Po latach film dorobił się miana kultowego i właściwie nie zestarzał się ani trochę. Warto samemu sprawdzić, jak Spielberg poradził sobie z nietypowym dla siebie gatunkiem.

REKLAMA