Profity bycia złym
“House of Cards” wróciło. Znając życie większość fanów tego serialu już wtłoczyła w siebie calutki trzeci sezon. Ja się nie śpieszę. Wgryzam się w odcinki powoli, czekając na weekendy, aby obejrzeć kolejne. Niewiele ostatnio oglądam seriali, taki mój peszek. Nawet nie mam o czym pogadać z kumplami, którzy nie odpuszczają żadnemu tytułowi, ale tej premiery nie przegapiłem, za głośno o niej po prostu. Rozumiem, stęskniliście się za perypetiami Franka Underwooda. Rozumiem, ja też. Ale nie za nim samym, tylko za jego perypetiami właśnie. Franków Underwoodów mam na ekranie pod dostatkiem.
Refleksja ta przyszła, gdy powtarzałem ciekawy, bo w pewnym sensie przełomowy, serial z 1996 roku zatytułowany “Profit”. Opowiada on o młodym i piekielnie inteligentnym Jimie Proficie, który wspina się po szczeblach pewnej korporacji. Kto myśli, że to podręcznik etyki biznesowej sprzed prawie dwóch dekad, ten jest w błędzie, bowiem główny bohater to kawał skurczybyka. Manipuluje, kradnie, kłamie… zabija. Dzisiaj stworzenie serialu o kimś takim to pestka, mieliśmy przecież seryjnych morderców, seksoholików, biorących w łapę policjantów, antypatycznych polityków, całe gangi motocyklowe, które dziurawiły swoim przeciwnikom klatki piersiowe, a i tak kazano nam ich lubić.
Tymczasem w latach 90. telewizja nie była jeszcze gotowa na zaprezentowanie antybohatera jako postaci, z którą widz może się utożsamiać. I nie mówcie mi, że figury takie jak Dexter czy Frank Underwood nie są do utożsamiania się, bo są bardzo – kibicujemy “inności” Dextera, która mięknie z odcinka na odcinek, a także doceniamy misterię machlojek Underwooda, podziwiamy kodeks etyczny gangsterów, a niekiedy fabularne konstrukty rysują nam, jakby to miło byłoby kodeksu takowego nie mieć. Taki Walter White z “Breaking Bad” to już idealna figurka do utożsamiania się, bo facet dostał od scenarzystow solidny pakiet bolączek życiowych, a jego drodze ku niezależności finansowej i zmianie statusu kibicujemy do samego końca. Poniekąd uważam też za bardzo antypatycznego Hanka Moody’ego (traktuje kobiety jak materace, jest kiepskim wzorem ojca i ciągnie kokainę, jeśli mu tylko zaproponować ściechę), a bohaterów “Synów anarchii” za udramatyzowanych i uszekspiryzowanych zwykłych bandziorów. Czemu powinniśmy ich lubić? Ach tak, bo są niejednoznaczni. Bo są skrzywdzeni. Bo uosabiają relatywizm ludzkich zachowań, sferę szarości, płynność wartości. Bo o wiele większe katharsis odczuwamy, gdy sukinsyn zrobi coś przez przypadek dobrego niż bohater, który z uporem maniaka pielęgnuje swój idealizm.
Jak wspomniałem, niewiele seriali oglądam, może nie łapię trendów, ale czuję zmierzch antybohaterów, na pewno nie w kulturze, bo to stały fundament, ale chyba w takiej wypaczonej, wręcz nadczłowieczej odsłonie Dextera Morgana. Czemu mamy relatywizować czyjeś zachowanie? Ponieważ Dexter doznał urazów w dzieciństwie? Płytko. Tutaj nasuwa się ciekawa paralela z Christianem Greyem, też pełnym traum i równie koniec końców papierowym. Czy jego konstrukcja nie demaskuje również prostoty Dextera? A może mamy wybaczyć Hankowi Moody’emu, który już w pilocie “Californication” śpi z czyjąś żoną? Wybaczyć, bo robi to w depresji? Ponieważ ma poczucie humoru? Skąd to błędne założenie w kulturze popularnej, że jeśli ktoś ma poczucie humoru, to nie może być złym człowiekiem? A Frank Underwood? Jak bardzo powinniśmy go cenić za skuteczność?
“Profit”, serial, który powstał jeszcze przed “The Shield” czy “Rodziną Soprano”, dowodzi, że był czas, kiedy nie przyzwyczajono nas do antybohaterów. Odrzucaliśmy ich, a przynajmniej przeciwstawialiśmy protagonistom. Dużo się mówi o wysokim poziomie “Profita”, ja też uważam, że pod kątem pisarstwa jest on co najmniej dobry. Po jednym sezonie serial zniknął, o Jimie Proficie zapomniano, aż tu nagle z worka wyleciały inne tytuły, które ciągnęły się latami. I nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do skurczybyków na ekranie, ale czuję już przesyt. Gdy widzę Franka Underwooda w akcji, a potem czytam w prasie, jak któryś z polskich polityków odnosił się do serialu w wywiadzie, zaczynam tęsknić za konstrukcjami innego typu. Wyrazistymi w jasności. Prawymi w walce z przeciwnościami. Sprawiedliwymi. Pełnymi poświecenia, może niekoniecznie grzeczności, ale z twardym kręgosłupem moralnym. Tęsknię za Supermanem, który jest dobry, bo to dla niego jedyny logiczny wybór.
Wyłączam więc trzeci odcinek “House of Cards” i przyglądam się, jak kolega kolejny raz wałkuje scenę z “Doktora Who”, w której tytułowy bohater ratuje galaktyki i ludzką pamięć. Doktor też ma swoje gorsze momenty, ale to kosmita niezainefkowany krwią ludzkiej historii, nieszablonowy już od początku ekranowego istnienia, poza ramami konwencji, mód, poza cynizmem i grzechem. Oglądam fragment tego serialu i olśniewa mnie. Brytyjczycy lubią jeszcze ratowanie niewinnych, lubią nieprzegadaną dobroć, chcą “Doktora” niekiedy ambiwalentnego, ale jednak ze szczytną misją. A moda na “Sherlocka”? Przebija się on w rożnych tekstach kultury, niby to ginie, potem wraca, tak samo skuteczny i dobry jak dawniej, a brytyjski serial z Cumberbatchem nawet nie stara się relatywizować dzielnego detektywa. Jasne, odbiega on nieco od kanonu, jest dziwaczny, szorstki w obyciu, ale jeśli zadasz mu pytanie, czemu stoi po stronie sprawiedliwości, odpowie oczywiście: bo tak należy. I za kimś takim właśnie tęsknię.