Nutka nostalgii #1: Elektryczny Książę Gotham
Pamiętam bardzo dobrze pierwszy cukierek od mojego dziadka, choć to babcia je zawsze dawała. Pamiętam doskonale zapach napalmu o poranku, mimo że nie zapuszczałem się do Wietnamu w czasie wojny. Pamiętam absolutnie łzy ginące w deszczu; strzyżyka myszatego kręcącego niewinnie główką zza tajemniczej ilustracji telewizyjnej czołówki (ups, potencjalny spoiler przyszłych odcinków!); dwie babki w kabrio gnające ku przepaści; strzępy Murphy’ego na fabrycznej płycie i coming out Vadera. No i wszystkie dziewczyny Bonda. Jamesa Bonda. Ciekawe zatem, że jedną z największych filmowych ekscytacji przyniosła szara rzeczywistość, w dodatku z dala od kinowej sali.
Pamiętam, jakby to było wczoraj (bo w sumie było) – chwilę przed lub tuż po tym, jak za zachodnią granicą stwierdzili, że styknie już tego muru i go przewrócili. Pamiętam mijany mały straganik w samym centrum miasta, mniej więcej tam, gdzie teraz od ładnych paru lat palma przeczy prawom natury. Pamiętam stosy kaset magnetofonowych – przejściowego nośnika dla biednych pomiędzy dużą i czarną a małą i pobłyskującą płytą do grania – jakie przypuszczalnie weszły do kraju tą samą drogą, co powiew wolności, z którą teraz wyrabia się same cyrki. Pamiętam, jak wśród nich uwagę przykuła momentalnie ta jedna jedyna, łechcąca wzrok niezapomnianym logo – prostym, klarownym i mówiącym wszystko, acz urwanym symbolem zamaskowanego mściciela, jakiego na dużym ekranie nie miałem jeszcze szans oglądać, ale już był moim bohaterem.
Pamiętam, jak mama po to, by sprawić mi odrobinę przyjemności (oraz by oderwać mnie w końcu od wesołego kramu sprzedawcy o wizerunku pedofila), dała mi wybór. Zasoby monetarne były bowiem dość ograniczone, a ceny, mimo wszystko, konkretne. Stanęło więc na dwóch tytułach – tym i jakimś bajkowym pierdololo, którego akurat nie pamiętam, aczkolwiek to nieważne.
Batman!
Krzyknąłem z takim przejęciem, jakby Mroczny Rycerz faktycznie pojawił się na stołecznych ulicach, tuż przy mnie. Nie pamiętam (bo nie można wszystkiego pamiętać), ile udało się wytargować, ani sumy finalnej, ale wiem, że były to pieniądze dobrze wydane. Przynajmniej z mojej perspektywy – szczęśliwego właściciela prostokątnego przedmiotu, z którego pozłacanego tła biła wyjątkowa siła i jakaś taka specyficzna duma…
Nie byłem wtedy jeszcze „graczem”, nie znałem ani zasad, ani trendów, ani tego, kto liczył się w stawce (choć jak się szybko okazało, akurat ta pozycja była przebojem). Poza rzeczonym, ściskanym mocno przez całą drogę do domu skarbem i, zapewne, Gwiezdnymi wojnami, pewnie nie byłbym w stanie nawet wymienić wtedy innych tytułów gatunku, choćby nawet sami esbecy zaczęli mnie przesłuchiwać w poszukiwaniu prawdy.
Pamiętam, jak rozpakowałem to cacko z wypiekami na twarzy i wrzuciłem do jedynego miejsca w, niezbyt wyszukanym nawet jak na owe czasy, magnetofonie (drugą kieszeń przypuszczalnie zajmowało absolutnie nietykalne Fleetwood Mac lub Edie Brickell & New Bohemians). I zaczęło się nieodwracalne – zwłaszcza że nie było słuchawek.
Nie pamiętam, kto był bardziej zaskoczony – ja czy moja mama. Ale wiem, że każde z nas oczekiwało chyba czegoś innego. Ona pewnie mniej „wulgarnego” i drapieżnego grania. Ja – bardziej podniosłego… superbohaterskiego? Na znajomość z potężnymi melodiami Danny’ego Elfmana, jak i sam film z Michaelem „jedynym słusznym gackiem” Keatonem przyszło mi jeszcze trochę poczekać, lecz pamiętam, że już wtedy miałem świadomość, iż krzykliwe piosenki o duperelach to nie jest coś, co powinno charakteryzować człowieka-nietoperza.
Nie rozumiałem co prawda wszystkich słów, tak wyzywająco wyrzucanych przez tajemniczego jegomościa. A gdy już poznałem, to okazało się, że nie taki diabeł straszny, a nawet – jak na niego – bardzo grzeczny. Ale nawet i dla mnie jego przeboje ociekały seksualnością, której później dosadnie pomogły jeszcze obrazy widziane w nielegalnie podprowadzanym, wtedy wartościowym MTV. Tak czy siak pamiętam, że rozczarowanie było dość poważne, lecz równocześnie – i szczęśliwie – daleko mu było do efektu złego dotyku.
https://www.youtube.com/watch?v=EB-fSOds9AU
Nie zostałem ani gejem, ani męską prostytutką (nie umiem jednak powiedzieć, czy to dobrze, czy źle). Nie rozkochałem się też w twórczości Prince’a – nie trafił do mnie ani Purple Rain, ani inne jego dzieła, zarówno samoistne, jak i będące dziećmi romansu z X muzą. Tym samym nie zdołał mnie on również odstraszyć od kontynuowania – świadomego i nie – przygody z soundtrackami. Wszak choć wielce kiczowata, zwłaszcza w obecnych czasach, płyta ta ma kilka intrygujących fragmentów, z których energiczne The Future, Partyman i Trust nadal zdarza mi się czasem ustawić na trackliście.
Elektronicznej oczywiście, bo wspomnianej kasety już dawno nie mam. O ironio, nie pamiętam nawet, czy po prostu znudziła się i poszła pod młotek, zginęła w tragicznych okolicznościach przeprowadzki, czy też może ktoś jej zwyczajnie nie oddał. Pamiętam za to, że taki był właśnie mój pierwszy, pełnoprawny kontakt z muzyką filmową. I nie ostatni…
korekta: Kornelia Farynowska