search
REKLAMA
Felietony

Zapiski Na Bilecie #8: Napięty biceps Lary Croft

Radosław Pisula

7 listopada 2018

REKLAMA

Gdyby nie było w tym roku Avengers: Wojny bez granic, to moim ulubionym blockbusterem byłby Tomb Raider.

Znaczy nie, żeby to był jakiś szczególnie dobry film czy nawet gustowna adaptacja. Ale miłość nie bawi się w krytykę, bo nie ma na to czasu – woli spijać radość. I ja z tym obrazem obcując, czuję radość. Wczoraj zresztą zawlokłem Blu-ray do domu, żeby z bratem obejrzeć (po raz trzeci) i nadal mnie ta produkcja bawi.

Ale nawet nie tak, żebym to nazywał guilty pleasure, bo nie czuję się podczas oglądania guilty, a w sumie mocno pleasure. I cały czas mam świadomość, że to jednak dosyć dziwaczna próba patologicznego trzymania się rozwiązań z gier – “bo fani znają, grali, to dajmy im to znowu” – i dialogów z generatora (szczególnie sceny ze starym Croftem, gdzie typ odlatuje w taką patetyczność z tym swoim plumkaniem Lary w czoło, że mam go ochotę ugryźć w udo, żeby tylko poczuł przez chwilę prawdziwy ból), ale mimo to jest tu nawtykane tyle miłych miniatur i serca, że jem, jem i jem.

Bo Alicia Vikander to moja Lara z rebootu, wykapana, taka, jaką chciałem zobaczyć. Zawzięta, rozbita gdzieś pomiędzy dziedzictwem a pisaniem własnej historii, a przy tym, co rzadko spotykane w wysokobudżetówkach, zdrowo przygotowana do roli. Cały czas jestem pod wrażeniem, jak wyrzeźbiła to drobne ciało, które nie jest przeseksualizowane, a zdrowo ociosane – jak napina biceps, to tam widać przebytą drogę okraszoną potem oraz treningami.

Zresztą od lat lubię to jej podejście do aktorstwa, miło się ogląda behind the scenes z nią, bo zawsze ostro napędza tryby profesjonalizmu i zdaje się mówić: “Scenariusz nie domaga? To dajemy do pieca, uciągnę”. I ciągnie, naprawia, oddaje obrazowi energię.

A mnie to tak po ludzku, po kinofilsku, po mojemu bawi. Nie jestem jakimś wielkim fanem tej fetyszyzacji survivalu w nowym cyklu gier, ale czuć dzięki temu w filmie, że to ciało spotyka się z glebą i kamieniem, że człowiek pracuje.

Zresztą dwie najlepsze sceny to laurka dla ludzkiego ciała i tego, że dbanie o nie jest w życiu jednak kluczowe. Nie żeby się mordować, ale po prostu doceniać fakt, że te nasze błyskotliwe mózgi są ściśle związane z materialną skorupą, która jest przydatna, ale jak samochód musi być utrzymywana w stanie używalności.

Pierwszą taką sceną jest otwarcie, które ustawiło mi seans i może też jest kluczowe w ostatecznym rozrachunku dla odpowiedzi, czemu tak tego filmidła bronię. Bo nie spodziewałbym się, że film o popkulturowo zajechanej (no nie ma co ukrywać, nadal cierpi po cyrkach z przełomu wieku) ikonie gierek zacznie się od siarczystego sierpowego wymierzonego bohaterce na macie. A to krótkie i intensywne starcie, gdzie pierwotną seksualizację zastępuje pochwała ciała, ustawia równocześnie charakter Lary i jej drogę, pierwszy krok w podróży – bo jak lepiej pokazać kotłujący się w niej gniew, jeśli nie przez uczciwą wymianę razów na sportowej scenie? Szczególnie, że przegrywa. A to edukacyjna piguła, którą będzie musiała przetrawić.

Jasne, nie jest to jakiś geniusz charakteryzacji, ale między tymi kroplami potu czaił się pomysł, który Vikander wykorzystuje mimo niedostatków scenariusza, właśnie w takich miniaturach, bo kolejną z moich ulubionych jest niejako kontynuacja walki, czyli scena, gdy zrozpaczona i ranna dziewczyna kotłuje się w błocie i deszczu z postawnym zbirem, którego musi utopić. Drobniutka Croftówna wykorzystuje to, że nie doprowadziła do zardzewienia trybów krwiomięsnych i w starciu na śmierć i życie jest górą.

Chociaż traci niewinność, to ratuje życie.

Lubię tę Larę. Szkoda, że na kontynuację nie ma szans, bo jednak zbyt wiele rzeczy tutaj się nie dopięło w odpowiednim stopniu.

Ale będę wracał, bo uspokaja mnie, jak Alicia jeździ na rowerze przy dobrej muzyce. I jak poci się zdrowym potem.

REKLAMA